Metody, techniki, materiały dydaktyczne - jak uczyć przedszkolaki języka angielskiego

Projekt: Metody, techniki, materiały dydaktyczne - jak uczyć przedszkolaki języka angielskiego (Kamerun)

piątek, 24 grudnia 2010

Świątecznie





Wszystkim czytelnikom mojego bloga z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę spełnienia marzeń. Podróży dalekich, wytrwałości w dążeniu do celu i zdrowia.
Aby tę w te święta uśmiech na Waszych twarzach przypominał uśmiechy moich kameruńskich podopiecznych. Wszystkiego afrykańskiego zawsze wymarzonego,
Agnieszka

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Home sweet home




Pisząc ten post za oknem pada śnieg, a temperatura w Kościerzynie spada poniżej 10 stopni. Tydzień temu o tej porze żegnał na lotnisku w Younde mojego ukochanego księdza Stasia i innych. Z początku planowałam zakończyć moją aktywność na blogu z powrotem do Polski. Tu jednak zobaczyłam, że jest jeszcze tak dużo ważnych tematów, o którym chciałabym Wam opowiedzieć. Będę
więc korzystać z wciąż żywej pamięci i w miarę weny i wolnego czasu powspominam mój Kamerun.
Kilka słów o pożegnaniu
Nie lubię pożegnań, chyba jak każdy kto pozwali sobie na przywiązanie się do ludzi, miejsc, pracy. Pożegnanie z Kamerunem nie było pełne łez i smutku. Pewnie dlatego, że obiecałam sobie i mojej kameruńskiej licznej rodzinie, że kiedyś powrócę. Było wesoło, a to za sprawą niezwykle udanych jasełek w wykonaniu moich przedszkolaków pod opieką nauczycieli. Goście również nie zawiedli. Po przedstawieniu czułam się jak prawdziwa gwiazda, dzieci oraz z ich rodzice urządzili sobie sesję zdjęciową z moją osobą w roli głównej. Warto również wspomnieć o prezencie świątecznym od moich nauczycieli. Wspominałam już kiedyś, że w Kamerunie panuje tradycja szycia nowych kreacji z okazji ważnych świąt. Tym samym moje nauczycielki z okazji Świąt Bożego Narodzenia w naszym przedszkolu zaprojektowały i uszyły dla nas wszystkich wigilijne stroje. Bardzo się ucieszyłam, a powodów do radości było tego dnia wiele. Dzieci dały z siebie wszystko i wyszedł z tego piękny afrykański bałagan w formie przedstawienia.
Tu i teraz
Kilka godzin lot i powrót na szczęście planowo! do Polski. Spotkanie z tatą, koordynatorką i otwarcie wystawy. W Kościerzynie wiele się zmieniło. Nie tylko całe miasto pokryte jest białym puchem, a z każdego sklepu dobiega "Jingle bells", miasto się rozbudowało i stało się piękniejsze, podobno mamy nawet nowego burmistrza. Zmiana, której jestem pośrednią przyczyną to wystawa w kościerskim przedszkolu "Bluebell", przedstawiająca życie przedszkolaków z Berotua. Dziś w "Bluebell" rozdałam również nagrody dla dzieci uczestniczących w konkursie na najpiękniejszą kartkę świąteczną do przyjaciół w Afryce. Jak widać na nudę nie mam czasu, jednak nuda w wersji polskiej różni się od kameruńskiej. Przyzwyczajam się powoli do zimy, telewizora, sklepów przepełnionych wszystkim o czym zamarzę, mieszkańców Kościerzyny pytających o moje przygody i mamy matkującej i imprez do białego rana.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Pożegnanie z Afryką

Kapuściński powiedział kiedyś, że Afryki nie można opuścić bez obietnicy powrotu. Kiedy mówię moim znajomym, że w poniedziałek wyjeżdżam z Bertoua pytają kiedy wracam, oczekując konkretnej odpowiedzi. Opuszczam Afrykę wiedząc, że kiedyś tu wrócę. Skąd bierze się to przekonanie, skąd ta miłość- uzależnienie, nie zawsze od pierwszego wejrzenia...?
Czas powrotu to czas przede wszystkim przegnań, ale nie tylko, to również czas podsumowań, ocen, a w moim przypadku również lęk przed powrotem. Wiem, że zmieniłam się, że przez te cztery krótkie miesiące w Polsce nie tylko zmieniła się pora roku, wygląd mojego domu, życie moich przyjaciół. Skończyłam studia, moi rodzice i rodzina zapewne moją jakieś oczekiwania wobec mojej przyszłości, czy uda mi się im sprostać, przecież się zmieniałam, czy zaakceptują mnie taką jaka w tej chwili jestem? Postanowiłam wrócić po raz kolejny do Szkocji, tęsknię za przyjaciółmi, którzy tam mieszkają i czuję, że chciałabym spędzić z nimi dłużej czasu niż zwykle.
No ale nie o tym miał być ten post, miał być o pożegnaniach. W sumie to jest już 23.32, powinnam spać, bo jutro w przedszkolu wielki dzień- przedstawienie noworoczne. Jednak nie mogę spać i odczułam potrzebę napisania czegoś. Od tygodnia żegnam się ze wszystkimi i to w sensie dosłownym. Z paniami w sklepach, z nauczycielami, naszą gosposią, siostrami z poszczególnych misji, księżmi itp. Wiem, że kiedy tylko zapragnę mogę tu wrócić. Otrzymałam kilka ciekawych propozycji pracy. I to właśnie jest zabawne. Tu w Afryce czuję się potrzebna, bardzo potrzebna i mega dowartościowana. Moje wykształcenie i doświadczenie ma tu bardzo duże znaczenie, w Polsce wręcz przeciwnie, ginę w morzu młodych, ambitnych pedagogów. Może właśnie ten fakt sprawia, że tak wiele młodych ludzi wraca do Afryki, tu czujemy się po prostu potrzebni.
Postanowiłam, że wykonam dla nauczycieli dyplomy, nagrodę za uczestnictwo w warsztatach. Studenci otrzymali ode mnie zdjęcia. Dziś zjadłam ostatni wyśmienity obiad z moimi Dominikankami oraz kolację w moją „kameruńską rodziną”. Moja walizka się nie domyka, tonę w morzu prezentów. Dostałam również dzisiaj najpiękniejszą sukienkę z mojego wymarzonego materiału uszytą specjalnie dla mnie. Moi studenci przyszli specjalnie dla mnie 7 km na mszę, aby się ze mną raz jeszcze pożegnać.
Wyjeżdżam usatysfakcjonowana, uważam, że mój projekt osiągnął cele, które wspólnie z moją koordynatorką założyliśmy, nauczyciele są w stanie uczyć angielskiego, dzieci polubiły zajęcia, przedszkole i nauczanie w nim poprawiło się. Pomimo to czuję, że zabrakło mi trochę czasu, aby te zmiany były długotrwałe. Czuję lekki niedosyt. Cieszę się, że zdecydowałam się spędzić święta z moimi najbliższymi. Ale tak bardzo nie chce mi się wyjeżdżać, całą sobą próbuję zapamiętać każdy zakątek Bertoua, każdą chwilę spędzoną w gronie przyjaciół, dzieci, sióstr.
Wrócę, jestem tego pewna, nieznajomość chwili, w której wrócę nie pozwala mi jednak dzisiaj zasnąć... .

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Mikołajki w wersji Kameruńskiej

Jak wygląda zima w Kamerunie? Jak przygotowujemy się do Świąt Bożego Narodzenia? I dlaczego dzisiejsza noc była bezsenną nocą? Ponieważ koniec mojego projektu zbliża się wielkimi krokami, w sumie to zawładnął moimi myślami nie zmrużyłam dzisiejszej nocy oka. Na ten fakt złożyło się wiele czynników. Powrót z wakacji (ostatnich już;-(, mnóstwo spraw do dokończenia, spotkań z ludźmi, uczniami, pożegnań, lęk przed chorobami w Polsce itp. Dziś jednak królowały obawy przed bałaganem w przedszkolu po moim powrocie. Przed wyjazdem ogłosiłam wśród nauczycieli konkurs na najpiękniejszą dekorację bożonarodzeniową w sali- nagroda- wspólny obiad i ja jedząca węża rękami. Entuzjazm związany z konkursem szybko opadł, więc idąc dziś do przedszkola nie spodziewałam się zbyt wiele. Wpakowałam worek pełen kapci na motor, puzzle i kilka instrumentów muzycznych i podjechałam motorkiem do przedszkola.
A na Mokolo miła niespodzianka- czekał na mnie mikołaj, najprawdziwszy, wręczyłam jemu worek z prezentami i wspólnie poszliśmy do dzieci. Spotkanie z mikołajem w każdym miejscu na świecie jest bo prostu bajeczne. Lęk dzieci, uśmiech na ich twarzach i łzy w wzruszenia w moich oczach, spotęgowane dumą, kiedy ujrzałam pięknie wystrojone klasy. Nauczyciele nie tylko wykorzystali pomysły na świąteczne ozdoby, które im zaprezentowałam, w każdej klasie jest najprawdziwsza choinka i piękny napis WELCOME TO YOU HAPPY NEW YEAR, którego nie zmierzam poprawiać, bo jest tak bardzo kameruński. Dzieci wciąż mają kłopoty z recytacją swoich wierszyków po angielsku, jednak nauczyciele spisali się na medal i udowodnili mi, że są bardzo samodzielni. Tak więc zgodnie z obietnicą po zajęciach wspólnie udaliśmy się na obiad. Potrawy były równie kameruńskie jak napis- małpa, wąż, fufu (maniok), jedzone oczywiście rękami, nauczyciele uparli się, że muszę jeść po kameruńsku. Po tak wspaniałym dniu mam nadzieję, ze uda mi się dziś przespać całą noc.

niedziela, 5 grudnia 2010

1 grudnia- Międzynarodowy Dzień Walki z SIDA

Przyjeżdżając do Kamerunu najbardziej bałam się AIDS i HIV. Niewiele widziałam i do tej pory wciąż niewiele wiem o tej strasznej chorobie. Jednak przez te prawie cztery miesiące pobytu w Kamerunie udało mi się zaobserwować jak wiele twarzy może ono mieć. SIDE bo tak nazywa się tu AIDS wbrew powszechnie panującej opinii nie jest przyczyną największej ilości zgonów w Kamerunie. W tej równikowej i zakomarzonej strefie najwięcej ludzi umiera za powodu malarii, aż 40% wszystkich zgonów stwierdza się z jej powodu, a raczej z nieleczenia malarii. W ubiegłym roku dwoje przedszkolaków właśnie z powodu malarii umarło.
Czasami bawiąc się z dziećmi w przedszkolu zastanawiam się ile z nich zarażonych jest HIV i ilu z nich umrze w niedługim czasie. Ofiary tej strasznej choroby cierpią w milczeniu i w ukryciu. Często umierają nie wiedząc, że są nosicielami HIV lub chorzy na AIDS. Odkąd przyjechałam do Kamerunu w domu moich sąsiadów zmarły już 3 osoby. Rodzina ta jest rodziną poligamów. W ten sposób jeden z moich podopiecznych stracił ojca i matkę, nigdy nie zbadano jego. Podczas jednej z przerw siedząc na moich kolanach zasnął po 10 sekundach. Od tego też czasu nie przynosi ze sobą drugiego śniadania, jego ubrania są brudne. Rzadziej się uśmiecha, ale dzielnie ćwiczy swoją rolę w przedstawieniu noworocznym.
Przy naszym przedszkolu znajduje się dyspanser, czyli afrykańska przychodnia zdrowia. Pielęgniarki i pielęgniarze, lekarze, lekarki, siostry pracujące w służbie zdrowia w Afryce narażeni są na zarażenie wirusem HIV. Pewnego dnia jedna z moich ulubionych pracownic przychodni zakuła się igłą pacjenta sero -positiv. Przez miesiąc przyjmowała leki retrowirusowe mające uchronić ją przed zarażeniem. Jej wyniki nie są jeszcze znane, ja jednak wierzę, że jest zdrowa.
Dlaczego HIV, któremu dość łatwo zapobiec z taką łatwością rozprzestrzenia się w Afryce? Większość ludzi nie dopuszcza myśli, że może być chora. Są tacy, którzy wierzą, że zaraża się nią poprzez rzucenie uroku lub czaru na wybraną osobę. Poligamia jest legalna i chętnie praktykowana wśród Kameruńczyków. Matki zarażone karmią nie tylko swoje dzieci, ale również dzieci pod ich opieką. To i wiele innych zwyczajów, tradycji, przyzwyczajeń nie pozwala wirusowi się zatrzymać.
Postanowiłam napisać o SIDE, choć tak mało o nim wiem. Oto SIDE widziane moimi oczami w Kamerunie, z niewielką wiedzą na jego temat. Podziwiam ludzi pracujących z osobami chorymi, szczególnie moją Moniczkę wśród kobiet Sukuma, pracowników szpitali i moje dzieci, które codziennie się uśmiechają i cierpią w milczeniu. Podziwiam osoby, które pracują z zarażonymi, kobiety chore, które wychowują swoje dzieci ze świadomością końca swojego macierzyństwa.
Dziś jest dzień walki z SIDE na ulicach widzę dzieci wychodzące ze szkół ze wstążeczkami koloru czerwonego, na ulicach miast stoją stare drogowskazy pokazujące drogę do życia bez AIDS. Słońce świeci, a moje dzieciaki śmieją się wciąż tak uroczo jak wczoraj, rozrabiają równie intensywnie jak wczoraj. Jutro znów zapomnimy i chorych na SIDE.

czwartek, 25 listopada 2010

Wszystkie dzieci wszytskich są

Kilka dni temu jedna z nauczycielek przyprowadziła do przedszkola roczną dziewczynkę. Wiedząc, że ma jednego syna spytałam, dlaczego nigdy nie opowiadała mi o swojej córce. W odpowiedzi usłyszałam, że nie jest to jej dziecko, lecz jej męża. Opieka, którą otaczała małą bardzo mnie zdziwiła. Dziewczynka przyjechała do miasta żeby się wyleczyć, jej mama mieszka we jednej w kameruńskich wiosek. Nauczycielka dzielnie zmienia jej pieluchy podczas przerw oraz uczy dziewczynkę chodzić. Mój zachwyt opieką wzrósł jeszcze bardziej, kiedy dowiedziałam się, że ta nauczycielka poroniła dziecko i gdyby nie to miałaby dziecko w tym samym wieku. Kamerun jest krajem, w którym poligamia jest legalna i jest to dość pospolite zjawisko. Sama prawie każdego dnia dostaję propozycję stania się jedną z wielu żon. Kamerun jest również krajem, w którym kobiety są silne, bardzo silne nie tylko fizycznie, przede wszystkim fizycznie. Ale post ten jest o dzieciach. Tak więc dziewczynka ta towarzyszy nam teraz codziennie w przedszkolu, uczy się i rozwija pod okiem miejskiej mamy. Jest jednak wokół mnie wiele dzieci, które straciły swoich rodziców. Ich los jest różny. Niektórym się poszczęściło i tak jak malutka trafiły pod opiekę jednego z członków rodziny. Tylko, że z rodziną nigdy nie wiadomo jak będzie. Chłopczyk mieszkający koło przedszkola w ciągu zaledwie 3 miesięcy stracił mamę i tatę. Teraz "opiekuje" się nim wujek, lecz opieko to zdecydowanie za dużo powiedziane. Chłopiec- 5 latek- sam musi wykonywać wszystkie czynności samoobsługowe, a od kilku dni nie przynosi ze sobą drugiego śniadania. Wczoraj podczas przerwy siedział u mnie na kolanach i bardzo mocno mnie przytulał, aż w końcu zasnął. Marie, moja fotografka, miała więcej szczęścia. Opiekuje się nią ciocia, która dba o potrzeby Marii. Podczas spotkania z rodzicami pękała z dumy, kiedy Marie wykonywała pamiątkowe zdjęcie wszystkich nauczycieli i rodziców. Wśród moich studentów są tacy uczniowie, którzy nie potrafili mi powiedzieć z jakiej grupy etnicznej pochodzą, nie mają rodziców, mieszkają z dalszymi lub bliższymi członkami rodziny. Dzieci często nie znają swojej daty urodzin. Pomimo to dzieci w szkoła, przedszkolach, na ulicach uśmiechają się i starają się jak najlepiej przeżyć swoje dzieciństwo, które w Afryce jest bardzo okrutne, paradoksalnie ich uśmiechy są najpiękniejsze na świecie...
Zdjęcie wykonane oczywiście przez Marie- dzieci podczas zabawy w trakcie przerwy;-)

wtorek, 23 listopada 2010

Weekend z Pigmejami Baka

Filip w ostatnim mailu poinformował mnie, że mój blog jest bardzo nauczycielski. Dlatego też szybko nadrabiam zaległości i dorzucam coś podróżniczego połączonego z prawami człowieka, no i pod koniec dorzucę coś edukacyjnego. Otóż w miniony weekend spędziłam na misji w Djouth w towarzystwie Pigmejów Baka. Wioska ta położona jest w najprawdziwszym lesie równikowym. Oznacza to, że towarzyszyło mi również mnóstwo owadów, zostałam np ukąszona przez muchę tse- tse;-) Na misji w Djouth pracują dwie siostry, które są moimi kameruńskimi bohaterkami. Jedna z sióstr prowadzi szkołę tkacką dla dziewcząt, które nie mogły z różnych względów ukończyć podstawowej edukacji. Dziewczyny uczą się szycia oraz życia, czyli np jak używać oszczędnie mydła itp Druga siostra opiekuje się szkołami oraz ochronką, których uczniami są w większości Pigmeje Baka. Moja miłość oraz chęć odwiedzenia pigmejskich wiosek narodziła się dawno, kiedy jedna z moich wykładowczyń opowiadała o swojej pracy z nimi. Dzięki niej dowiedziałam się kim są Pigmeje i jak ciężkie jest ich życie. Prowadzą oni bardzo skromne życie. Do niedawna byli półnomadami. Jednak od kiedy las równikowy zaczął znikać, zaczęli oni prowadzić bardziej osiadły tryb życia. Wraz z lasem Pigmeje tracą lekarstwa, jedzenie oraz styl życia. Oprócz tego są oni bardzo dyskryminowani wśród Afrykańczyków. Często inne grupy etniczne zatrudniają ich na farmach płacąc prawie nic, praktycznie są ich niewolnikami. Pracują całymi dniami aby dostać jedzenie lub kilka papierosów. Pigmeje są bardzo nieśmiali i dość naiwni, dlatego też tak ciężko im odnaleźć swoje miejsce wśród skorumpowanych wycinaczy lasu. Moje wspólne chwile spędzone w ich gronie są najwspanialszymi chwilami, które przeżyłam do tej pory w Kamerunie. Nocne wycieczki motorem wgłąb dżungli, wspólne tańce przy blasku księżyca, zabawy z dziećmi, wizyty w ich skromnych domach i wspólne posiłki na długo pozostaną w mojej pamięci. Dzięki uprzejmości siostry mogłam również wziąć udział w lekcjach prowadzonych metodą ORA. Dzieciaki uczą się specjalnie stworzą dla nich metodą nauczania. Liczą kosze, owady z lasu równikowego, a co najważniejsze uczą się w sowich językach. Raz jeszcze poczułam się jak w edukacyjnym raju. Dzieci Pigmejskie są bardzo zdolne, brakuje im jednak podręczników i determinacji w kontynuowaniu nauki. Ale o tym innym razem. Tak więc weekend wśród Baka był wspaniały mam nadzieję, że pewnego dnia uda mi się do nich wrócić i zostać wśród nich trochę dłużej...

piątek, 19 listopada 2010

Problemy z dyscypliną

Ten post dedykowany jest wszystkim nauczycielom, którzy mają problemy z przestrzeganiem dyscypliny wśród sowich wychowanków. Nie będzie on jednak o złotych środkach, to jest post o tym jakie problemy wynikające z braku dyscypliny spotkały mnie w Kamerunie ze strony nauczycieli. Na samym początku mojej pracy w Mokolo miałam ogromne problemy z niegrzecznymi dzieciakami. Moje kłopoty wynikały z nieznajomości francuskiego oraz z nieco odmiennego systemu kar i nagród przeze mnie stosowanego. W Afryce panuje zwyczaj kar cielesnych. Dzieci nie tylko są notorycznie bite, wielu nauczycieli wykorzystuje dzieci do pracy na swoim polu. Z tym wszędobylskim odwiecznym rytuałem walczą misjonarze oraz wolontariusze. Z początku wydawało mi się, że skoro nie stosuję tego rodzaju kar nigdy nie uda mi się zapanować nad dziećmi tak jak tego pragnę. Jednak kiedy odwiedziłam kilka przedszkoli i zobaczyłam, że nauczyciele pracujący w tych placówkach skutecznie oduczyli się bić dzieci, postanowiłam, że jednym z celów mojego projektu stanie się wyeliminowanie kar cielesnych na Mokolo. Dość łatwo udało mi się przekonać do swoich przekonań dyrektorkę przedszkola. Odbyła ona liczne rozmowy z nauczycielami i obiecała, że nauczyciele zaprzestaną stosowania kar cielesnych. Wszystko było super do momentu kiedy pani dyrektor znikała z pola widzenia nauczycieli. Muszę dodać, że siła z jaką bite były dzieci mnie przerażała. Ja sama wielokrotnie buntowałam się i np opuszczałam zajęcia podczas których nauczyciele bili dzieci. Dziś odbyły się ostatnie już zajęcia nt metod dyscyplinarnych. Podczas zajęć poinformowałam nauczycieli, że prawo kameruńskie karze bicie dzieci w placówkach edukacyjnych. Rozmawialiśmy nt innych metod karania. Przypomniałam nauczycielom, że kiedy jedna z wychowawczyń postanowiła ukarać dziecko "karnym krzesełkiem" dziewczynka krzyczała "zbij mnie, proszę zbij mnie, nie chcę siedzieć w klasie". Nie wiem jaki będzie skutek moich wielomiesięcznych starań, mam jednak nadzieję, że udało mi się ostatecznie przekonać nauczycieli do nieskuteczności ich metoda. Bo skoro ciągle biją dzieci, tak jak ich rodzice i każdy w dzieci otoczeniu, a dzieci wciąż ich nie słuchają... . Mi się udało zyskać szacunek wśród dzieci bez bicia, mam nadzieję, że moim nauczycielom też się uda, dlatego od dzisiaj trzymam za nich kciuki i wy też trzymajcie. Bo wierzcie mi nie będzie im łatwo, dzieciom również...

wtorek, 16 listopada 2010

poniedziałek, 15 listopada 2010

Kiedy pora się usamodzielnić

Koniec mojego projektu zbliża się wielkimi krokami. Każdego ranka wiem, że już dzień krócej będę pracować na Mokolo. Nie żałuję, że zdecydowałam się spędzić święta w domu z rodziną i przyjaciółmi, żałuję natomiast, że cztery miesiące trwają tak krótko i że nie potrafię ich przedłużyć. Wraz z nadejściem listopada rozpoczął się kolejny etap mojego projektu. Obowiązek prowadzenia i przygotowywania zajęć przejęły nauczycielki w przedszkolu. Nie znaczy to wcale, że zakres moich obowiązków się zmniejszył. Od teraz hospituję każde zajęcia i staram się pomagać nauczycielom w przygotowaniach do prowadzenia zajęć. W warsztatach dla nauczycieli nie uczestniczą już pracownicy szkoły od tego miesiąca koncentruję się na przedszkolu. Oddając prowadzenie zajęć zdawałam sobie sprawę jak wiele metod nie udało mi się zaprezentować, jak wielu pomocy nie udało mi się użyć. Bardzo bałam się pierwszych zajęć. Szczęśliwie przypadły one na pierwszy dzień po moich wakacjach, muszę przyznać, że gdybym potrafiła płakać to łzy wzruszenia pokazałyby się na moich polikach. Na dodatek po długiej przerwie wszystkie przedszkolaki szczotkowały zęby. Nie oznacza to wcale, że każda kolejna lekcja jest super, nauczyciele są bardzo leniwi i nie przygotowują się do zajęć. Staram się jednak ich zachęcać i surowo oceniać. Już teraz wiem, że przedszkole nie pozostawię przedszkola z moim wymarzonym sposobem nauczania angielskiego. Najważniejsze jest to, że coś się zmieni, mam nadzieję i że za kilka lat któraś z nauczycielek przypomni sobie jak zrobić kartki świąteczne lub karty memo. Dla ciekawskich przyznam, że strasznie ciężko uczy się dzieci o świętach kiedy nie ma mrozu, śniegu i pochmurnego szarego nieba, które trzeba rozweselić którąś ze świątecznych piosenek. Tak święta tuż tuż, nawet tu w Kamerunie więc dzielnie uczymy się jasełkowych roli i angielskich kolęd, a w wolnym czasie nauczycielki ozdabiają salę, bo wychowawca zwycięskiej sali idzie ze mną na kolację- viper (wąż) z liśćmi- moja nowa afrykańska kulinarna miłość;-)

środa, 10 listopada 2010

Powiew młodości- czyli spotkanie z Amerykanką

W końcu udało mi się poznać kogoś w moim wieku mówiącego po angielsku. Mam nową koleżankę, pisząc to czuję się jak bym znowu była w podstawówce, ale serio cieszę się. Nostalgicznie przypomniałam sobie „Cruel intentions” i skoro mamy się zaprzyjaźnić zaprosiłam ją na noc;-) Tak więc Ewa i moja kameruńska książęca miłość wyjeżdżają na spotkanie misjonarzy z okazji 11 listopada do Younde, a ja dzięki Mirze prześpię całą noc. Pierwotnie planowałyśmy po prostu wypić trochę sangrii, ale kiedy po moich namowach, Mira poszła do lekarza i okazało się, że załapała wielką afrykańską trójcę: malaria, tyfus i ameba, nasze plany zredukowały się do wspólnego gotowania i oglądania filmów. Dzięki temu, że moja nowa koleżanka jest pół Hinduską pół Amerykanką jutro będę jadła prawdziwe hinduskie danie, dzięki temu będę bliżej biednej Kamy. Wracając do chorób oświadczam, że dzisiaj wykonałam test na malarię i nie mam jej. Szczęśliwie udało mi się jej pozbyć. Wracając do przeszłości kilka wrażeń z przedszkola po moim powrocie z wakacji. Muszę przyznać, że stęskniłam się za całym Mokolo 4. Kiedy przyszłam do przedszkola po tygodniowej przerwie dzieciaki przykleiły się do mnie i z trudnością udało mi się od nich oderwać. Po przerwie nastąpił moment wzruszenia- uwaga moje dzieci zaczęły szczotkować zęby, a w moich oczach po raz pierwszy w Kamerunie stanęły łzy wzruszenia. Od wtorku obowiązek prowadzenia zajęć przejęli nauczyciele. Jedna z nauczycielek niestety nie jest jeszcze w stanie samodzielnie prowadzić zajęć, dlatego też zdecydowałam się na wybranie jednej z nauczycielek, która po moim wyjeździe będzie potrafiła przeprowadzić zajęcia w każdej grupie oraz będzie odpowiedzialna za koordynowanie nauczania angielskiego w przedszkolu. Jak widać po powrocie mam dużo pracy, a świadomość tego, że zostało mi tak niewiele czasu przeraża mnie. Nie czas jednak myśleć o powrocie póki co cieszę się z każdego dnia tutaj. A w weekend odwiedzam Garoua-Boulai;-)

niedziela, 7 listopada 2010

Autobusowe przemyślenia

Ponieważ w Afryce podobnie jak w Indiach podróże trwają dłużej niż zwykle, a już na pewno dłużej niż zaplanowano do Bertoua zamiast o 18 dotarłam o 24. Na szczęście mama Ewa czekałam na mnie na przystanku i moja podróż zakończyła się bezpiecznie i w sumie szczęśliwie. Wielogodzinna podróż dała mi okazję do zastanowienia się całą wspinaczkową porażką. Na szczęście odnalazłam w niej sukces. Postanowiłam wyruszyć sama i wbrew wcześniejszym przekonaniom o podróżowaniu w pojedynkę nawet mi się podobało. Udowodniłam sobie, że potrafię. Poza tym poznałam wspaniałego przewodnika i kucharza, miałam czas na zastanowienie się nad warunkami ich pracy. Otóż mój przewodnik i tragarz za całą dwudniową wędrówkę otrzymują niecałe 100zł. Turyści rzadko dzielną się z nimi swoim jedzeniem i wodą, a propozycja spania w jednym pokoju (to dużo powiedziane pokój- kilka prycz pod cieknącym dachem) bardzo ich zdziwiła. Ich sprzęt też pozostawiał wiele do życzenia, oboje nie mieli odpowiedniego obuwia, a tragarz dźwigał worek zamiast plecaka. Po zejściu postanowiłam porozmawiać z właścicielami Ecoturism. Zaproponowałam im nawiązanie współpracy z jedną z europejskich firm wspinaczkowych i poproszenie ich o zaopatrzenie w minimalny sprzęt dla ich pracowników. Nie wiem, czy posłuchają, ja trochę oczyściłam swoje sumienie. Mam nadzieję, że zaopatrzą ich chociaż w latarki, bo schodzenie z jedną sztuką odbiło się na moim ciele, jestem super posiniaczona. Rano poszliśmy uczcić moją sukceso- porażkę piwkiem i jajecznicą. Ten tygodniowy urlop udowodnił mi, że mogę sama podróżować, polubiłam również bardziej Afrykę, szczególnie tą mówiącą po angielsku. Doceniłam wszystkich, z którymi miałam okazję podróżować i zatęskniłam za domem zarówno tym w Polsce jak i w Kamerunie. Nabrałam siły do dalszej pracy, przede mną ostatnich pięć tygodni w Kamerunie, niedługo odwiedziny północy, a wraz z nimi podróż z Fransisco do żyraf, lwów i antylop, kolejne spotkanie woda i ogień, czyli Aga i Fran. Już teraz wiem, że ciężko będzie mi wyjeżdżać w Kamerunu, ale do wyjazdu jeszcze trochę czasu, więc zabieram się do pracy, tak aby coś tu pozostało po moim wyjeździe. Aga looser and winner- now teacher again;-)

Szczytowanie w wersji single nie zawsze kończy się zdobyciem szczytu

Decyzję o wyjeździe z Londji przekładałam, aż dwa razy. Uwierzcie mi naprawdę byłam zmęczona opalaniem się i bujaniem w fotelu, czytając książkę. Początkowo próbowałam przekonać Fransisco żeby pojechał ze mną na inną plaże, zmienilibyśmy palmy i język, ponieważ Limbe, do którego chciałam jechać znajduje się w anglofońskiej części Kamerunu. Fran najpierw się zgadzał w czwartek jednak definitywnie powiedział, że stęsknił się za morzem i do końca tygodniu decyduje się robić nic. Tym samym ja zarezerwowałam dwudniową wyprawę na Mt. Cameroon. Noc przed wyjazdem z Londji była straszna, nie mogłam zasnąć rozmyślając jak poradzę sobie sama z tyloma przesiadkami, będę musiała przesiąść się w Douali słynącej z przestępczości, co się stanie kiedy dojadę na miejsce po zmierzchu itp. Bardziej od samej góry bałam się podróży. Tak jak zaplanowałam porannym autobusem udałam się do Douala, ale nie tak łatwo gdyż podróż ta trwała 7h (zazwyczaj trwa 4h), autobus się zepsuł po drodze itp. Kiedy dotarłam na miejsce z którego rozpoczyna się zdobywanie góry był już wieczór. Na szczęście w każdym autobusie znalazła się jakaś osoba pragnąca zaopiekować się biedną białą nie mówiącą po francusku. Od Douala było już zdecydowanie lepiej, ludzie mówili po angielsku, w sumie to w wersji zbliżonej do angielskiego, bo tu a Kamerunie mówi się w pigeon English, śmieszny, ale w końcu coś rozumiałam. Po dotarciu do stóp góry Kamerun pracownicy agencji, w której wykupiłam wycieczkę super mi pomogli. Poczekali na mnie w biurze po godzinach pracy, zjedliśmy razem kolacje ( banany i cola, bo niestety mój żołądek odmówił posłuszeństwa już w środę) i znaleźli dla mnie hotel. Noc minęła spokojnie i końcu się wyspałam. W Lonjdi pomimo współspacza i jego maczety (z którą sypiał) , nie wysypiałam się. Rano o 7.00 spotkałam się z moim przewodnikiem i tragarzem. Chwilę później rozpoczęliśmy zdobywanie szczytu. Z początku było bardzo ciężko po malaryczny stan zdrowia oraz rozstrojenie żołądka dawało się we znaki. Niestety od rana strasznie padało, a okolice góry góry Kamerun są najbardziej wilgotnym miejscem na ziemi. Nie przerażało mnie to i tak dzielnie maszerowałam. Najpierw mijaliśmy wioski, więzienie pracy, później zaczął się las deszczowy. Przemarsz lasem pomimo śliskości była super. Po dwóch tysiącach skończyła się linia lasu i zaczęła się sawanna. Mi powoli zaczynało kończyć się powietrze. Bardzo szybko skończyła się silna wola a wraz z nią energia. Początkowo pomimo braku wszystkiego niezbędnego podczas wędrówki postanowiłam kontynuować, decyzja ta związana była również z brakiem zdrowego rozsądku. Na szczęście po zdobyciu drugiego schroniska zdecydowałam się na zejście z góry i porzucenie marzenia o zdobyciu w pojedynkę góry Kamerun. No nie zupełnie w samotnie, bo cały czas towarzyszyli mi wspaniali ludzie- mój przewodnik Mathias i tragarz- Nut. To była moja pierwsza górzysta porażka. Schodzą z góry cały czas myślałam dlaczego tak naprawdę nie udało mi się jej zdobyć. Nie lubię wędrować samotnie, brakowało mi Tomasowego „Milaczku dasz radę no idziemy”, Taty- „Młoda nie wymiękaj, no dasz radę”, Emilii i Kasi- „Aga, no chodź”, i w końcu Noachowego „Baby be carefull its slippery”. Brakowało mi moich najbliższych za którzy mi po raz pierwszy naprawdę zatęskniłam. O zmierzchu dotarliśmy do chaty numer 1 i rozpoczęliśmy przygotowania do nocy. Zjedliśmy wspólnie super kolację i wypiliśmy winko dedykowane mojemu szczytowi. Widocznie wyglądałam na rozczarowaną, ale mój przewodnik przyznał, że od początku widział, że brakuje mi sił i po 10 minutach wiedział, że nie uda nam się zdobyć szczytu, pochwalił mnie również, że pomimo widocznych chęci zachowałam zdrowy rozsądek. Nie mogąc pogodzić się z porażką zasypiając rozmyślałam wiąż dlaczego. W końcu zasnęłam. Poranek zaczął się dla mnie już o drugiej w nocy. Szybkie śniadanie i wędrówka w stronę Buea. We wiosce byliśmy na czas, zdążyłam na autobus do Younde. Pomimo niekończącego się deszczu, jednej latarki i niezliczonej ilości poślizgnięć podobał mi się wschód słońca nad góry, niestety tym razem nie dane mi było podziwiać go z samego szczytu.

All inclusive już nie dla mnie

Pamiętam jak kończąc pisanie pracy magisterskiej marzyłam o wakacjach all inclusive w towarzystwie moich przyjaciół, daleko od obowiązków, same rozrywki. Tak więc kiedy usłyszałam o możliwości wynajęcia domku nad samym oceanem, daleko od cywilizacji z gwarancją pięknej pogody od razy zatelefonowałam do Fransisco (tajemniczego Włocha) i powiadomiłam go, że wyjeżdżamy na wakacje. Prawdziwe wakacje. Ponieważ jest on Sycylijczykiem i tak jak ja pracuje od rana do wieczora, bez większego zastanowienia zgodził się na moją propozycję. Tak więc w sobotę spotkaliśmy się w Kribi nad samym oceanem by w niedzielę razem pojechać do domku pośrodku niczego. W tym też miejscu chciałabym zwrócić uwagę, że podróż- samotna do Kribi to mój pierwszy podróżniczy sukces (wciąż nie mówię po francusku). W Londji- wioska w której znajdował się nasz domek- położone jest nad samym oceanem. Nasz domek też się nad nim znajdował, codziennie rano i wieczorem rybacy przychodzili na naszą plażę;-) i sprzedawali ryby, my czasem dostawaliśmy gratis, popołudniami po palmach skakały małpy, a dzieci zrywały dla nas papaje z drzew. A jak już wspomniałam, Fransisco jest Sycylijczykiem, więc przez całe cztery dni nie pozwolił mi wejść do kuchni. Jeśli niektórzy z Was- drodzy czytacze liczą na romans tej opowieści, zawiodę Was. Ta opowieść nie zakończy się wielką miłością, no chyba, że do włoskich potraw. Fransisco zawsze otoczony jest pięknymi kobietami i uśmiechniętymi dzieciakami, tak więc pomimo odpoczynku od pracy od rana do wieczora w naszej samotni przebywały z nami dzieci z wioski, obiady jadaliśmy razem, a dzieciaki uczyły się posługiwać widelcem, a później pływać. Ponieważ Fran kocha dobrą kuchnie, imprezy i kobiety włączył mi się instynkt macierzyński. Bałam się, że i tym razem może wylądować w wiezieniu (był już 2 razy aresztowany w Kamerunie). Więc dbałam by nie zadawał się z dziewczynkami, a on dbało mój żołądek. Dzięki tej wybuchowej mieszance charakterów ja się bardzo zrelaksowałam a mój Włoch wrócił bezpiecznie do domu, najpierw poleniuchował samotnie w Kribie, a ja udałam się na zdobywanie góry Kamerun. Po spędzeniu czterech dni na robieniu niczego poddałam się, pragnęłam zobaczyć coś nowego i w końcu zrobić coś.

piątek, 29 października 2010

Wakacje;-)

Nareszcie nadszedł czas na wymarzone wakacje. Przed wyjazdem postanowiłam się zbadać, powód był prosty, w ostatnich dniach moje stopy zostały niemal zjedzone przez komary. Tak więc poszłam do naszego dypanseru i poprosiłam o test na malarie i inne choroby. Po czym wróciłam do zajęć w przedszkolu. Właśnie uczyłam nauczycielki laminować, kiedy przyszedł do przedszkola kucharz pokazując (to nasza metoda komunikacji), że koniecznie muszę opuścić zajęcia. Odpowiedziałam, że to nie czas na przyjazd mojego motorku, no ale skoro mnie nie zrozumiał to musiałam sama pójść i uświadomić kierowcę, że ma przyjechać po mnie dopiero za godzinę. Po drodze okazało się, że język ciała nie zawsze się sprawdza i że to nie motorek, a siostry mnie zawołały. Z uśmiechem oznajmiły, że mają dla mnie wiadomość- malaria. No cóż, przestraszyłam się i to całkiem poważnie, bo wakacje miałam rozpocząć już za dwa dni. Zastanawiałam się tylko jakie mam symptomy tej malarii- nie wymiotuję, nie gorączkuję, nie czuję się przeziębiona- no dobra ostatnio byłam trochę osłabiona. Tak więc po konsultacji z siostra Klarą opuściłam szpital uzbrojona w zapas leków i wiele rad. Wiem, że muszę dużo pić, jeść dużo cukrów i wypoczywać, nie pić alkoholu (przypominam, że jadę na wakacje;-) i brać regularnie leki. Tak więc Mamo, Tato nie bójcie się dbam o siebie, tak mam malarię, ale dbam o siebie i już w sumie prawie jej nie mam. I tak naprawdę nie wiem nawet czym się malaria objawia. Przeżyłam, prawie się już jej pozbyłam.
No i wracając do wakacji to właśnie siedzę sobie w stolicy, powinien siedzieć tu ze mną tajemniczy Włoch, ale on postanowił, że poczeka na mnie w Kribi. Tak więc jutro jadę nad ocean, będę się kąpać i opalać. Od środy będę w Parku Narodowym Campo i naprawdę się cieszę, że malaria okazało się taka łaskawa dla mnie.
Tak więc zgodnie z zapowiedzią jest listopad jest malaria, ale Agnieszka czuje się dobrze i dba o siebie, więc się nie bójcie.

poniedziałek, 25 października 2010

Jak powstała kobieta?- znalezione podaczas weekendowego odpoczynku

Stworzenie kobiety
Początkowo na ziemi mieszkali tylko mężczyźni. Żyli oni szczęśliwie bez problemów. Chodzili a polowania, łowili ryby, a wieczory spędzali przy palmowym winie. Pewnego jednak dnia, nagle ogarnęło ich tak wielkie znudzenie, że od tego momentu nie mogli znaleźć najmniejszego nawet upodobania w zajęciach, które dotychczas wykonywali. Aby się wyleczyć z owej choroby, stosowali najróżniejsze lekarstwa, ale wszystko na nic, bez żadnego skutku... Zebrała się grupa mędrców, i po naradzie postanowili uda się do czarownika, pośrednika między bogami i ludźmi. Po zapoznaniu się z ową dziwną chorobą, również i on rozłożył ręce nie mogąc nic poradzić, ale zaproponował, że zaprowadzi mędrców do samego boga. I tak też się stało: ruszyli w drogę do boga. Bóg przemówił do nich „Zgromadźcie na placu wszystkie zwierzęta, po jednym, z każdego rodzaju, a gdy wszystko będzie gotowe, uderzcie w tamtamy, wówczas ja osobiście przygotuję wam lekarstwo, które was uleczy”. Co za ulga! „To przecież żadna trudność”, rzekli mędrcy „jesteśmy przecież łowcami zwierząt”. I rzucili się wszyscy na połów zwierząt. Bardzo szybko zgromadzili na placu dużo zwierząt: słonie, gazele, ślimaki, żaby, po jednym z każdego rodzaju. W samo południe po niebie przeleciał piorun: nadszedł bóg. Wziął wykrzywiony grzbiet bawołu, wydłużoną rękę małpy, błyszczące oczy czarnej pantery, pamięć wiewiórki, język papugi i elastyczną skórę pytona. Co bóg z tym wszystkim zrobił tego naprawdę nikt nie wie, dlatego że robił wszystko sam, nie prosząc nikogo o pomoc. Ugniatał każdą z tych rzeczy w wielkim moździerzu i palił ognisko pod kociołkiem. Następnie wezwał mężczyzn i rzekł „Oto jest lekarstwo, nazywa się ono kobietą”. Mężczyźni byli urzeczeni: nikt się nie spodziewał czegoś tak bardzo pięknego. „Chcę się rozchorować, daj mi tego lekarstwa” wykrzyknął jeden z nich. „Lepiej rozchorować się, niż być zdrowym jak przedtem!”, orzekł najstarszy. Po chwili bóg, podpierając swoją głowę, rzekł „Zapomnieliście o pająku! On jest najmądrzejszym ze wszystkich zwierząt... Chciałem wziąć jego głowę dla kobiety, ale ponieważ go nie było dałem jej głowę motyla...”Ale bóg, cierpliwości, poczekajcie, ja tymczasem przerobię jej głowę. Dajcie mi tylko na to trochę czasu..”, „Nie dziękujemy! Twoje dzieło jest doskonałe! Byłeś dla nas bardzo dobry i wyzdrowieliśmy!”, odpowiedzieli mężczyźni i udali się w powrotną drogę na ziemie z kobietą mającą głowę motyla. Gdy po ich powrocie, młodzi dopytywali się: „Jaki był bóg, który przyszedł wam z pomocą?”, zmieszani mędrcy spoglądali na siebie. Kiedy stali prze bogiem, ich oczy wpatrzone były tylko lekarstwo, zapomnieli spojrzeć na uzdrowiciela!
ps. przekład trochę religijnym językiem pisany, no ale w końcu został znaleziony na parafii w Belabo, mnie jednak zainteresował. Czy myślicie, że lepiej byłoby nam z głową pająka? ja chyba wolę motyla, jest na pewno bardziej wolny...

wtorek, 19 października 2010

Opowiedz mi o śniegu

Dziś w przedszkolu dużo się działo, bo po weekendowym odpoczynku, wydłużonym do poniedziałku z powodu deszczu dzieci nie przyszły do przedszkola, chciałam się jakoś zrehabilitować. Tak więc w przedszkolu odbyły się zajęcia o Kaszubach- dzieciaki wysłuchały kaszubskich pieśni, o dziwo dzieci zaczęły klaskach przy muzyce diabelskich skrzypiec, bawiliśmy się chustą Klanzy, oczywiście był angielski i ciąg dalszy kaszubskiej sesji zdjęciowej, no i to jeszcze nie wszystko, bo na deser było kino. Tak więc działo się. Chyba powinnam zacząć od tego, że dziś po raz pierwszy dzieci mnie słuchały, same z siebie i naprawdę udało mi się samej przeprowadzić dobre zajęcia, w grupie średniej, którą wcześniej nazwałam grupą diabełków;-) Po ingliszu przyszedł czas na sesję. Dzisiejsza była bardzo udana, nie tylko z powodu uroczych modeli, pozostałe przedszkolaki też się super bawiły. Kolejną atrakcją były zajęcia o Kaszubach, no i film. Zdjęcia kuligu i padającego śniegu wywołały wiele wątpliwości wśród moich podopiecznych. Zaczęły się pytania i pokątne plotki, co to jest to padające białe. Żeby było ciekawiej bajka opowiadała o bałwanie i jego przygodach. Dzieci dość szybko poradziły sobie z niewiadomą i pewnie każde z nich stworzyło sobie inne definicję śniegu. A ja usiadłam w koncie i zastanawiałam się jak im to najlepiej zobrazować. Jak opowiedzieć dzieciom o zimnie, które praktycznie nie znają zimna. Wymyśliłam to takie lody, tylko że białe i mniejsze porcje spadające z nieba. Źle- większość z dzieci nie jadło lodów. Inaczej, czasami w lodówce robi się taki biały nalot, to jest właśnie śnieg i spada z nieba, jest wtedy bardzo zimno, bo aby powstał lód temperatura musi być bardzo niska- źle dzieci nie mają lodówek, no i nie wiedzą co to znaczy, że jest bardzo zimno. Siedziałam w skupieniu wymyślając nowsze sposoby wytłumaczenia czym jest śnieg. Bajka się skończyła, a ja wciąż nie wiem jak opowiedzieć o śniegu. Ale to chyba nic dziwnego, bo jak wyobrazisz sobie dźwięk lasu deszczowego, kiedy nigdy w nim nie byłeś, no i nie słyszałeś nagranych dźwięków. Pewnych rzeczy nie da się opowiedzieć, pewne sprawy tłumaczymy sobie na swój własny sposób, inny ale na pewno bardziej swój. Szkoda tylko, że nie potrafię odczytać wyobrażeń moich maluchów na temat śniegu.

sobota, 16 października 2010

Plac Zabaw na Mokolo 4

Drodzy Czytacze mojego bloga,
podglądając dzieciaki podczas przerw na Mokolo zauważyłam, że ich plac zabaw nie wystarcza dla wszystkich dzieci. Wynikają z tego częste bójki i kłótnie, a przecież tak niewiele trzeba, aby plac odrobinę rozbudować. Dlatego też wspólnie z moją organizacją wysyłającą, czyli Fundacją "Kultury Świata" stworzyliśmy taki oto projekt. Jeśli możecie nam w jakiś sposób pomoc będę bardzo wdzięczna. Liczy się każda złotówka, naprawdę. Chciałabym zacząć budowę jak najszybciej, tak żeby na święta dzieci dostały od nas super prezent.
Oto list do Was:
Szanowni Państwo!
Fundacja „Kultury Świata” od lipca do grudnia 2010 roku realizuje projekt: „Metody, techniki, materiały dydaktyczne – jak uczyć przedszkolaki języka angielskiego (Kamerun)”. Polega on na wsparciu nauczycielek przedszkola w Bertoua we wschodniej Prowincji Kamerunu poprzez podniesienie ich kompetencji językowych oraz wsparcia metodyki nauczania języka angielskiego. Projekt jest współfinansowany z programu pomocy zagranicznej Ministerstwa Spraw Zagranicznych w 2010 roku. Zachęcamy do zapoznania się z założeniami opisanymi w Szczegółowym Opisie Projektu.
Założenia programu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w ramach którego nasz projekt otrzymał finansowanie, nie pozwoliły nam odpowiedzieć na wszystkie potrzeby przedszkola w Bertoua. Do tych najbardziej naglących należy brak sprzętu biurowego (komputer, drukarka, kserokopiarka itp.), a także fakt iż przestrzeń dookoła budynków jest niezaaranżowana na potrzeby wychowanków przedszkola.
Wychodząc naprzeciw potrzebom naszych podopiecznych, chcielibyśmy poprosić Państwa o wsparcie. Jak można pomóc ?
Wszelkie pytania proszę kierować do zespołu projektu:
Koordynatorka Projektu: Aleksandra Gutowska, mail: aleksandra.gutowska@kulturyswiata.org
Wolontariuszka w Kamerunie: Agnieszka Podzielińska, mail: agnieszka.podzielinska@kulturyswiata.org
ps. mam nadzieję, że zdjęcie dzieciaków w kaszubskich strojach sprawi, że moi Kaszubi nam pomogą;-)

piątek, 15 października 2010

Raj w Djouth

Do Djouth wpraszałam się już od dłuższego czasu. W końcu nadszedł czas upragnionej wizyty w wiosce położonej w sercu lasu równikowego. Z niecierpliwością czekałam na spotkanie z Pigmejami Baja. Miałam nadzieję, że uda mi się odwiedzić jedną z pigmejskich wiosek, niestety ze względu na wcześniej zaplanowane spotkanie z rodzicami, mój pobyt w Djouth musiałam ograniczyć do jednej nocy, tym samym nie udało mi się pojechać do wioski. Zobaczyłam jednak miejsce, które wywarło na mnie ogromne wrażenie. Siostry prowadzące misję stały się dla mnie wzorem- to prawdziwe mistrzynie pedagogiki. Jedna z Sióstr prowadzi ochronkę, jedyne miejsce gdzie rodzice mogą zostawić swoje dzieci, kiedy udają się do pracy w polu. W placówce uczy się dzieci metodą ORA. Djouth jest centrum nauczania tą metodą. Polega ona w wielkim skrócie na nauczaniu opartym na doświadczeniu. Czyli Dewey w afrykańskiej wersji. Dzieci przez pierwszy rok uczą się w sowich lokalnych językach i powoli poznają język francuski (każdego dnia uczą się 10 słówek oraz 4 zdań po francusku). Nauczyciel musi posługiwać się językiem lokalnym. Nauka liczenia oraz pisania uwzględnia przedmioty, rośliny i zwierzęta, z którymi dzieci mają kontakt na co dzień. Nauka podzielona jest na 5 dni- od poniedziałku do piątku. I tak pierwszego dnia dzieci odkrywają literę lub cyfrę, drugiego dnia szukają literę w swoim języku, trzeciego w języku francuskim, czwartego łączą ją w sylabę i wyraz, a w piątek powtarzają całotygodniowy materiał. Z cyframi jest podobnie, po poniedziałkowym odkryciu cyfry, we wtorek dzieci uczą się ją dodawać, w środę odejmować, w czwartek rozwiązują zadania- zbiory itp, a w piątek powtarzają materiał. Dziś miałam okazję przyjrzeć się porannym zajęciom w ochronce. Już o godzinie 7 dzieci zbierają się pod misyjnym domem. Siostra sprawdza, czy każde z dzieci przyszło czyste, czy mundurki są wyprane, czy rodzice zadbali o posiłek na obiad- dzieci codziennie w małych garnuszkach przynoszą domowe przysmaki. Następnie dzieciaki przechodzą do przedszkola, gdzie zaczynają dzień od mojego wymarzonego szczotkowania. Każde dziecko ma woreczek z numerkiem, w którym znajduje się szczoteczka, pasta oraz kubeczek. Po szczotkowaniu maluchy uczą się siedząc w kółeczku, oczywiście w języku lokalnym. Po nauce, najczęściej prowadzonej w formie pogadanki, jest czas zabawy dowolnej. Pomimo ograniczonych środków dzieci mają do dyspozycji rowerek, lalki, wózek, skromny plac zabaw. Dzięki temu uczą się opieki nad dziećmi, jazdy na rowerze itp. O godzinie 10 dzieci myją ręce, a wyznaczony dyżurny nakrywa do stołu. Rozpoczyna się ulubiony posiłek- ryż w słodkim mleku. Każdy je samodzielnie. Po jedzeniu dzieci ponownie się bawią, później znowu jedzą, tym razem jedzenie przyniesione z domu. Od pierwszej do drugiej odpoczywają na matach. Tak bardzo zachwyciłam się życiem w Djouth, że ciężko było mi się pożegnać i wrócić na spotkanie z rodzicami na Moklo. Oprócz ochronki siostry prowadzą również centrum nauki szycia dla starszych dziewcząt, którym nie udało się skończyć szkoły lub po prostu coś w życiu nie wyszło. Djouth miejsce nadziei na lepsze jutro, położne w jednym z najbardziej zielonych miejsc na świecie. Pomimo braku wody, prądu, zasięgu i wszystkiego co związane z cywilizacją, Siostry stworzyły coś pięknego. Na koniec spytałam tylko, czy mogę przyjechać ponownie, na dłużej, czy mogę wrócić i uczyć się od Sióstr. Wracam z workiem soli, kartonem mydła, papierosami, zorganizujemy święto wśród Pigmejów, a ja będę obserwować i się uczyć.

czwartek, 14 października 2010

Jak uczyć angielskiego w kameruńskim przedszkolu?

Program nauczania języka angielskiego w przedszkolu z reguły oparty jest na kilku grupach tematycznych, do których dobrane są odpowiednie piosenki, wierszyki i gry. Konieczność nauczania języka angielskiego w kraju dwujęzycznym, jakim jest Kamerun nie ulega wątpliwości. Przed przyjazdem do Kamerunu zastanawiałam się, czy aby na pewno świetny program wykorzystujący postać Myszki Miki sprawdzi się na czarnym lądzie? Postanowiłam zaryzykować, w końcu dzieci wszędzie są takie same. Tak więc każdą lekcję zaczynamy od przywitania z maskotką Miki. Nie myliłam się twierdząc, że przedszkolaki na całym świecie są do siebie podobne. Warszawskie dzieciaki nazywały mnie ciocia od Mikiego, kameruńskie na mój widok krzyczą, Hello Biała, Hello Miki;-) Postać z Disneyowskich kreskówek była dzieciom w Kamerunie dobrze znana, jednak nie z telewizji. Mikiego znajduję tu z reguły na zeszytach, ubrankach dzieci, tornistrach szkolnych, no i na ścianach przedszkolnych klas. W Warszawie dzieci należały do klubów Myszki Miki, a ich rodzice co miesiąc opłacali składki za członkostwo, w zamian dzieci co miesiąc dostawały mały prezencik od Mikiego. Tak więc postać stworzona przez pana Disneya, zaprojektowana zgodnie z gustem dzieci, podbiła serca Bertouańskich i Warszawskich przedszkolaków. Jednak nie wszystkie pomoce, które przywiozłam ze sobą okazały się przydatne. Np nagrania odgłosów zwierząt hodowlanych, dzieci nie potrafią ich rozpoznać, podobnie jak nasze dzieciaki miały kłopoty z rozpoznaniem odgłosów dzikich zwierząt. Ostatnio przy okazji tworzenia kart ekspozycyjnych dla dzieci napotkałam problem w postaci braku ilustracji manioku lub innych afrykańskich przysmaków w internecie. Zastanawiałam się również w jaki sposób mówić o pomieszczeniach w domu, skoro moje dzieciaki mają zazwyczaj jeden pokój. Póki co uczymy się mebli, no i czynności jakie można wykonywać w pokoju gościnnym. Ciekawą obserwacją ostatnich dni w przedszkolu były upodobania piosenek. W Polsce dzieci bardzo lubią piosenki śpiewane przez ich rówieśników, najlepiej chóralnie, tu również ten rodzaj piosenek bardzo dzieciom przypadł do gustu. Największą jednak dotychczas zauważoną przeze mnie różnicą jest sposób poruszania się kameruńskich dzieciaków przy dźwiękach jakiejkolwiek muzyki- rączki moich podopiecznych same klaszczą, a bioderka poruszają się. Każdego dnia dzieci śmieją się ze mnie kiedy próbuję tańczyć tak jak one, a ja śmieję się z nich kiedy z uporem wstawiają francuskie „r” gdzie tylko mogą.

wtorek, 12 października 2010

Tyle pytań?

To już prawie połowa mojego projektu, bo w grudniu już słabo z zajęciami, no i jeszcze dochodzą różne święta po drodze. Dama już wraca z podróży, a zaczęłam się zastanawiać nad efektywnością mojego projektu. Dziś miałam spotkanie z siostrą Dyrektor przedszkola i wciąż nie wiem co się stanie po moim wyjeździe. Póki co ja się zmieniam. Moje uczennice zrobiły mi warkoczyki i uczę się strasznie dużo każdego dnia. Powoli myślę również o domu, ale nie w sensie powrotu, raczej tęsknoty moich rodziców za mną. Każdego dnia podziwiam coraz bardziej osoby, z którymi na co dzień pracuję, mają tyle energii, pomysłów i siły do działania. W czasie wolnych odwiedzam inne przedszkola i bardzo żałuję, że tak wiele spraw w moim przedszkolu pozostanie nierozwiązanych. Nie bardzo wierz, że kiedykolwiek będziemy mieć wodę i prąd w przedszkolu. Czy książki i magnetofon kiedykolwiek będą używane. Ja się na pewno zmieniłam. Uczę się lepiej organizować moją pracę. Dzieci poznały już Polskę, Kaszuby, znają kilka piosenek po angielsku, a najstarsza grupa zna już co najmniej 50 słów. Ale czy to coś zmieni? A jeśli będziemy mieli wodę w toalecie i prąd to czy nauczyciele będą sprzątać regularnie i używać magnetofon? Jedno wiem na pewno, od jutra usuwamy kije ze szkoły. Po dzisiejszej rozmowie postanowiliśmy, że od jutra dyscyplinę w przedszkolu będziemy egzekwować w inny sposób. No i zaczynamy kaszubskie przebieranki. Kilka zdjęć z dzisiejszej sesji- zdjęcia wykonane prze Marię;-) Czyli jednak są jakieś efekty mojej pracy, no i dlaczego ja wciąż chcę więcej i bardziej efektywnie. Ja chyba jestem zbyt europejska na afrykę, ale powoli się zmieniam, mam nadzieję, że moi współpracownicy również. A no i zapomniałam, dziś w szkole zrobiłam zajęcia o marzeniach. Dzieci miały zobrazować swoje marzenia. Ja chyba narysowałabym moje kameruńskie nauczycielki uczące angielskiego w 2020, dzieciaki rysowały dom, telewizor, samochód, rower i ubrania. Każdy ma swoje Kili, do mojego jeszcze długa droga, szkoda, że tak często się zatrzymuje i zastanawiam, czy warto iść. Pewnie jutro będzie lepiej... .

czwartek, 7 października 2010

Dzień Nauczyciela- bon fete la metres

Dzień Nauczyciela w Kamerunie zdecydowanie różni się od polskiej wersji tego święta. Po pierwsze, jak zapewne wnikliwie czytacze mojego bloga dostrzegli, przygotowania do tego dnia zaczynają się przede wszystkim od wizyty u krawca oraz w sklepie z materiałami. Wielcy projektanci w kraju tworzą wzór materiału na tą okazję. Ważne jest aby odzwierciedlała ona najważniejsze cele edukacji. Tak więc w tym roku, podobnie jak w poprzednim, na materiale przedstawiony był nauczyciele oraz tablica, która jest najważniejszą i często jedyną pomocą dydaktyczną w kameruńskiej szkole, a na tablicy wielki słowa o wielkich problemach, niestety bez pomysłów na wielkie rozwiązania. Postać widniejąca na każdej wersji materiału (były dwie- jedna zielona, której stałam się szczęśliwą posiadaczką, oraz pomarańczowa) wskazywała kolejną pomocą, już nie dydaktyczną- wskaźnikiem napis NAUCZYCIEL MÓWI: NIE KORUPCJI, NIE NARKOTYKOM, NIE PALENIU PAPIEROSOM, NIE ALKOHOLIZMOWI I NIE HIV. Kiedy materiał można już kupić w sklepie wszyscy nauczyciele projektują swoje kreacje na ten dzień, a to nie lada wyzwanie, każdy chce się wyróżniać z tłumu, ale jak to zrobić skoro wszystkie kreacje wykonane są z tego samego materiału? Moja sukienka była zdecydowanie najprostsza ze wszystkich. Po drodze na miejsce spotkania mieszkańcy miasta pozdrawiają nauczycieli życząc im udanego świętowania.Gotowi i odświętnie ubrani nauczyciele spotykają się przed budynkiem Ministerstwa Edukacji. Przed nim znajduje się również wiata, pod którą zasiadają ważni ludzie z Bertoua. O godzinie 11.00 przyjechał pan Gubernator i wygłosił swoją świąteczną mowę dla nauczycieli. Po nim jeszcze kilka osób życzyło nam wszystkiego nieskorumpowanego, aż wreszcie nastąpił moment uroczystej defilady. Ustawieni w sześcioosobową kolumną przeszliśmy salutując panu gubernatorowi. Marsz kończy się przy głównym rondzie w mieście. To jednak dopiero początek prawdziwego święta. Nauczyciele rozchodzą się po wszystkich barach i restauracjach w okolicy. Ja zaprosiłam moje koleżanki na pizzę. Jednak jednogłośnie stwierdziły- pizza to danie białych i wcale im nie smakowało;-)

środa, 29 września 2010

Jak to jest z tymi kolorami?

Dziś w przedszkolu pojawił się nowy przedszkolak, jest trochę bardziej "biały" od pozostałych dzieci. Dlatego też kiedy starał się go pocieszyć trzymając na kolanach pozostałe przedszkolaki poinformowały mnie, że ten nowy jest bielszy od nich. Moja marna znajomość francuskiego i ich ekspresja przekazu sprawiły, że zrozumiałam.
A jak to jest naprawdę z tym kolorem skóry? Ja jestem biała i to nie ulega wątpliwości. Codziennie rano kiedy jadę motorem do pracy zewsząd słyszę wymowne nawoływania Blanche. Nie pozwalają mi o tym zapomnieć również dzieci i czasami nazywają mnie la metres Blanche. Sa va, mówię i dalej prowadzę zajęcia jeśli mi na to pozwolą. Bo być Blanche oznacza, że można przy tobie się bić itp, bo Biała nie wie do czego służy nauczycielski wskaźnik. Są dni lepsze i gorsze, dziś było tak sobie. Przez cały dzień opiekowałam się jedną grupą, gdyż pani dyrektor musiała pojechać na obowiązkowe spotkanie dla szefów szkół z całej prowincji. Jutro dołączą do niej pozostali nauczyciele z regionu i tym sposobem dzieci mają wakacje. Wracając do koloru skóry, to chciałabym przywołać bardzo ciekawy zdarzenie, które miało miejsce podczas weekendowych warsztatów. Otóż wszyscy studencie, kiedy się podstawiali, mówili o sobie jakiego odcieniu czarności są. Tym samym dowiedziałam się, że ludzie z północy są najczarniejsi. Podobnie jak sąsiedzi, z Konga. Ludzie z nad morza są jaśniejsi itd. Afrykańczycy mają jak dla mnie wyraźne rysy twarzy i z łatwością odróżniam dzieci w przedszkolu. A tak w ogóle to post miał być o pomysłach na dyscyplinę, tzn chciałam się zwrócić do moich koleżanek pedagogów z prośbą o pomoc. Zapraszam do komentowania i podrzucania mi pomysłów. Na koniec zdjęcie Susan, z północy i Brendy, z prowincji wschodniej.

wtorek, 28 września 2010

Warsztaty w stolicy


































W weekend wybrałam się wraz z siostrą Tadzią i jej studentami do stolicy- Younde. Celem mojej wizyty było przeprowadzenie warsztatów integracyjnych dla studentów. Wszystko zaczęło się od wielkiego pakowania. Następnie my- czyli czterech studentów, siostra i ja wpakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy w drogę. Po raz pierwszy miałam okazję prowadzić samochód po afrykańskiej drodze. Było ciężko, a dziury były naprawdę głębokie. Po dotarciu na miejsce czekało już na mnie kolejne wyzwanie. Przeprowadzenie warsztatów dla 30 studentów w pokoju wielkości mojego anielewiczowego. Było duszno, ale wesoło. Dzieciaki musiały znaleźć studentów pochodzących z tego samego regionu lub tej samej grupy etnicznej co oni, a następnie przygotować krótką jej lub jego prezentację. Śpiewali, tańczyli, łatwo jednak dało się zauważyć, że wiedza o ich pochodzeniu zanika, a szkoda... Większość poddawała się już na samym początku, ci którzy podejmowali się zadania zaprezentowali bardzo interesujące informacje. Np. ludność Bamileke (mówi się o nich, że jeśli masz w domu węża i Bamileke to najpierw wyrzuć Bamileke, a później zajmij się wężem), ja jednak polubiłam tą najbardziej przedsiębiorczą grupę etniczną i z zaciekawieniem wsłuchiwałam się w historie i kulcie czaszki zmarłego. Polega on na tym, że po śmiercie rodzina najpierw spożywa posiłek z tej czaszki, a później umieszcza się ją w domu, często w specjalnie wykonanym na tę okazję pudełku. Kolejne warsztaty odbyły się już w dużym pomieszczeniu, więc mieliśmy okazję poszaleć z Klanzową chustą oraz wykorzystać wiele zabaw integracyjnych. Weekend szybko minął. Warsztaty się skończyły, a ja zaczęłam moją pierwszą podróż "samotną" autobusem. Siostra wypuściła mnie spod swoich skrzydeł, a ja szczęśliwie dojechałam do domu. W czasie drogi czas umilali mi "sprzedawcy marzeń", którzy w Kamerunie bawią się w lekarzy. A o co chodzi, otóż w Ameryce Południowej podczas jazdy wsiadali do autobusów sprzedawcy wszystkiego, ja najbardziej kochałam tych sprzedających pyszne jedzenie. Tu w Kamerunie co jakiś czas wsiadał lekarz i próbował sprzedać swą pastę idealną do mycia zębów w buszu lub bardzo śmierdzącą maść. Jeden z lekarzy zjadł jakiś proszek, po czym zjadł na moich oczach butelkę;-) po czy sprezentował mi lek na potencję, choć ja zapewniałam go, że nie mam z tym kłopotów. Tak więc weekend się skończył, a praca w przedszkolu zaczęła od nowa. Zgodnie jednak z moim programem weekendowych odpoczynków, kolejny weekend spędzam przy granicy z Republiką Środkowej Afryki, a za miesiąc wakacje w domku nad samym oceanem w towarzystwie pewnego Włocha.

piątek, 24 września 2010

Sweet cat i przygotowania do Dnia Nauczyciela







Codzienne obowiązki niestety sprawiły, że moja aktywność na blogu znacznie się zmniejszyła. A ponieważ jutro jadę na weekend do stolicy, postanowiłam ekspresowo nadrobić zaległości.
Wczoraj wraz ze studentami, w ramach odpoczynku od angielskiego, urządziliśmy sobie gotowanie. A ponieważ jestem w Kamerunie, gdzie gotowanie należy do kobiet, biały nauczyciel nie gotuje, wraz z chłopakami zagraliśmy w kalambury. Kategoria- jedzenie- hasła wymyślaliśmy sami. Takim właśnie sposobem na tablicy oprócz baton de maniok, pojawił się również kot, a po kocie pies, a po psie wąż. Psa i kota nie pragnę skosztować, ale moją pożegnalną kolacją będzie wąż. Dlaczego ostatnią? Jest bardzo drogi, więc muszę sprawdzić, czy po czterech miesiącach podróżowania będzie mnie jeszcze na niego stać. Dla jednych kolacja była smaczna, dla mnie informacyjna. Wiem, że mięso kota, psa i goryla jest sweet. Wiem również, że niektórzy z moich uczniów wierzą w istnienie syren i chętnie mi je pokażą, kiedy tylko w nie uwierzę. Za tydzień gotujemy fufu, czyli maniok z czymś. Po raz kolejny stwierdzam, że Afryka jest o wiele bardziej magiczna od miejsc, które miałam okazję w moim życiu odwiedzić.
A teraz kilka słów o Dnia Nauczyciela. Zbliża się wielkimi krokami... Więc pora na pierwszą wizytę u krawca. Kilka dni temu poprosiłam moje koleżanki, żeby kupiły mi materiał specjalnie przygotowany na tą okazję przez kameruńskich projektantów mody. Dzięki temu, że to one, a nie ja robiły zakupy zaoszczędziłam sporo;-)
Dziś przymiarki, mierzenie i zdziwienie na twarzy pani krawcowej proporcjami mojego ciała. Spódnicę i bluzkę sama zaprojektowałam- ma być prosta i seksowna, bo jak mówi pewna "Dama w podróży" nie wolno nam zapomnieć o swojej kobiecości. Tak więc 5 października wspólnie ze wszystkimi nauczycielami w Bertoua wezmę udział w paradzie i zamierzam się dobrze bawić.
Dziś poznałam również wspaniałą kobietę, fotograf, która przekonuje mnie, że w Bhutanie nie mam czego szukać, zachęca mnie tym samym do wizyty w Ugandzie, a ja polecam jej stronę:
http://www.candacescharsu.com/index.html

poniedziałek, 20 września 2010

Moje wielkie kameruńskie wesele

Podobno jestem wielką szczęściarą, gdyż wesela w Kamerunie nie odbywają się tak często jak w Polsce. No a ja zostałam zaproszona na jedno z nich i to jeszcze w drugim tygodniu mojego pobytu w Kamerunie. No ale może zacznę od początku. Otóż kraj w którym obecnie przebywam jest, w którym podczas zawarcia związku małżeńskiego głowa rodziny (mężczyzna) wybiera czy chce być poligamem czy monogamem;-) Wczorajszy „Pan Młody” zadeklarował się, że będzie wierny swej małżonce. A dlaczego napisałam w cudzysłowie? Ponieważ „Młoda Para” może i w Polsce zostałaby zaliczona do par średniego wieku, jednak ilość dzieci zdecydowani nie Wyrównaj z obu stronzmieściłaby się w naszą średnią krajową. Otóż podczas Mszy św oprócz ślubu obyły się jeszcze popiątne chrzciny dzieci Państwa Młodych oraz szóste Pani Młodej, która dodatkowo przyjęła pierwszą komunię święta oraz była bierzmowana. Msza zważając na ilość sakramentów nie była zbyt długa jak na afrykańskie warunki- 2h. Jednak należy jeszcze doliczyć godzinne spóźnienie Państwa Młodych, którzy do kościoła przyjechali Mercedesem przystrojonych papierem toaletowym. Po mszy goście obrzucili szczęśliwych małżonków confetti, po czy wszyscy pojechali na wycieczkę dookoła miasta w celu ogłoszenia jego mieszkańcom dobrej nowiny. Kiedy już wszyscy usłyszeli klakson Mercedesa i kilku innych samochodów goście i Młoda Para udali się do domu Młodych, gdzie dobywało się przyjęcie weselne. Wyglądało to trochę z początku jak zebrania koła gospodyń wiejskich. Krzesła były ustawione w rzędach przed sceną na której po kolei występowali ważniejsi goście i składali życzenia małżonkom. W domu była loża gości, w ogrodzie siedzieli pozostali. Po wysłuchaniu dwugodzinnych życzeń przyszedł czas na jedzenie i matango, czyli wino z drzewa palmowego. Pani Młoda w między czasie, tak zresztą jak i podczas mszy, karmiła swoje najmłodsze – dwutygodniowego dziecię;-) Kiedy już stoły zostały opróżnione, a opróżniali je kolejno- najważniejsi goście (księża, radni, właściciele sklepów, ja biała itp) jeść mogli pozostali dorośli goście, dzieciom zostały resztki, weselny wodzirej zabawiał wszystkich najnowszymi hitami puszczanymi z komputera. Po odpowiedniej ilości matango, wina, piwa itp goście zaczęli się bawić. Zabawy nie trwały jednak polskim zwyczajem do białego rana, no i najważniejsze na weselu nie zagrała słynna wiejska kapela. Ciekawe, czy kiedyś i my zrezygnujemy z orkiestry przy której każdy wujek wyrwie do tańca i czy afrykańskie matango zastąpi whisky lub wyborowa...

czwartek, 16 września 2010

My day






Dziś podczas zajęć ze studentami uczyliśmy się opowiadać o tym co robimy każdego dnia. Ponieważ mój afrykański dzień różni się trochę od zwykłego dnia w Polsce, spróbuję opowiedzieć jak wygląda typowy dzień wolontariuszki w Kamerunie. Każdego dnia wstaję o 6.30, choć mój budzik dzwoni już od 5.00. Każdego dnia chcę wstać wcześniej i skorzystać z internetu oraz prądu, bezskutecznie... Jem śniadanie, najczęściej jest to jogurt z płatkami i moją afrykańską obsesją- marakują, jeśli tego dnia szczęśliwie spadnie z drzewa w naszym ogrodzie. Następnie biorę ciepły;-) prysznic i piję pyszną kameruńską kawę. Pan motorniczy- w sumie to motorowy, czyt. kierowca mototaxi, czeka zabiera mnie i swoją żonę około 7.30, choć często się spóźnia (afrykańska punktualność). Na Mokolo 4 dojeżdżam około 8.00. Dzieci najczęściej są już w trakcie porannej rozgrzewki- tańce, piosenki itp. Zajęcia zaczynamy o 8.30. Miki i ja wędrujemy sobie od klasy do klasy i uczymy angielskiego, próbując jednocześnie zapanować nad dyscypliną. O 10.00 zaczyna się przerwa. Dzieciaki rozbiegają się po boisku i placu zabaw. Niestety huśtawek i innych atrakcji jest zdecydowanie za mało. Dlatego też zaraz po pracy planuję z s. Tadeuszą budowę dodatkowego placu zabaw. Po zajęciach robimy jakieś plastyczne głupoty i o 12.00 biegnę na pyszny obiad. Dziś jadłam pastewne banany i liście manioku (chyba)- pychota. Dziękuję kucharzowi, gawędzę z siostrami i uciekam. Szybkie zakupy w pobliskim supermarkecie (najczęściej kupuję colę, bułki i jogurty, czasami wino, oczywiście nie z kasy z MSZ;-) kolejne zajęcia zaczynam o 14.00- z nauczycielami ze szkoły dla głuchoniemych lub o 12.30 z moimi nauczycielami z przedszkola. O 16.00 spotykam się z uczniami liceum i studentami. Około 18.00 spieszę się do domu, aby skorzystać jeszcze przez chwilę z internetu, dopóki mi prądu nie wyłączą. Jeśli nie mam prądu oglądam filmy i staram się uczyć Ewę inglisza. Koło 23.00 padam. Bo w międzyczasie muszę jeszcze przygotować pomysły na kolejny dzień. Sobota i niedziela wyglądają inaczej, ale o tym innym razem. Ja widać czasu na nudę i samotność nie mam. Mój plan dnia może wydawać się monotonny, ja jednak na nudę nie narzekam. Codziennie tak wiele uczę się od każdego z moich uczniów i tak naprawdę to chyba nie ja, ale oni są nauczycielami dla mnie.

środa, 15 września 2010

Radiowy debiut

Rozmowy o pomaganiu, Co będzie robić wolontariuszka z Kościerzyny w Kamerunie...
http://www.tok.fm/TOKFM/0,94015.html

wtorek, 14 września 2010

Blanca i pierwszy kryzys

No to nadszedł, niespodziewanie. Wraz z deszczem, świniami w ogrodzie, które musiałam przeganiać, panicznie bojąc się, że po drodze znajdę węża itp. A dlaczego, a no bo pani wielki polski pedagog, nie wpadła na pomysł, że mogą ją napotkać problemy dyscyplinarne w pracy. Przecież małe murzynki tak pięknie się uśmiechają na zdjęciach. No i masz... oprócz pięknych dużych świecących oczu niektóre, tak jak i nasze europejskie dzieci są małymi rozrabiakami, a że system kar i nagród różni się w Afryce od tego stosowanego w Polsce, wygląda na to że pani Blanca (takie imię dzieci mi nadały dziś w przedszkolu, czyt. Biała) ma problem. Ciężko mi ogarnąć grupę 30 bijących się dzieciaków. Problem nieznajomości francuskiego daje się mocno we znaki. Kiedy zaczynam mówić one zaczynają się śmiać i tak bawimy trochę jak w ciuciubabkę;-) Oprócz tego chciałam wprowadzić zbyt dużo nowości. Po pierwsze wyjście z ławek- dotychczas w trakcie zajęć dzieci siedziały w ławkach, po drugie- radio i inna odmiana muzyki, po trzecie- nie chodzę ze wskaźnikiem budzącym respekt, po czwarte- Miki i jego styl bycia (marionetka, best friend of children) no i mnóstwo innych spraw. Największą porażką okazała się zabawa w poszukiwanie kolorów w sali, dzieci nie dość, że wyszły z ławek to jeszcze pozwoliłam im pobiegać, no i skończyło się masową bijatyką... Na szczęście w pozostałych grupach nie było najgorzej i mam wrażenie, że nawet się czegoś nauczyły. Po południu miałam zajęcia z uczniami liceum i technikum, tu już było lepiej, oprócz ich ogólnego zmęczenia i głodu, całkiem się starali, no i w końcu zaczęli mówić. Nie wiem, może już czas się przekwalifikować... A może po prostu zamiast się wpasować...albo zintegrować;-)

niedziela, 12 września 2010

Prison break in Cameroon

Już w ubiegłym tygodniu zapytano mnie czy chciałabym pójść na Mszę św. do więzienia. Oczywiście zgodziłam się. Możliwość obserwacji więziennego życia wydała mi się bardzo interesująca. Dni spokojnie mijały, a ja zapomniałam o niedzielnej wizycie w więzieniu. Trzy dni temu kiedy wieczory bez prądu zaczęły mnie nudzić zaczęłam oglądać "Prison break". Więzienna Msza stała mi się bliższa wraz z nią podglądanie przekazywania grypsów itp. Narosły jednak wątpliwości i regularnie pytałam Ewę czy aby na pewno pomysł mojej wizyty w więzieniu jest bezpieczny. Dziś rano moje wyobrażenia zderzyły się z rzeczywistością. O 7.30 stanęłam przed więzienną bramą. Wejście wydało mi się bardzo nowoczesne i schludne. Poczucie czystości i komfortu zniknęło wraz z otwarciem bram do głównego wejścia. Aby dojść do kaplicy należy minąć główny plac. Wygląda on trochę jak targ z filmu "Pachnidło", różni go jedynie brak jedzenia na prowizorycznych straganach i mega wychudzeni więźniowie cierpiący na wszelkiego rodzaju choroby skórne. Ewa witała każdego więźnia uściskiem dłoni oraz uśmiechem, następnie przedstawiała mnie i ja powtarzałam rytuał powitania. W końcu zaczęła się msza podczas której niektórzy z więźniów przekazywali sobie jakieś "podarunki"- zupełnie jak w "Prison break". Ksiądz nie pozostawił ich zachowania bez komentarza, tak jak i mojej obecności na mszy. Zostałam więc powitana brawami, ja sama zaproponowałam, że mogę poprowadzić warsztaty dla najmłodszych więźniów. Msza św. się skończyła, a moje pytania do Ewy zaczęły. Pytanie 1: Czy w więzieniu zawsze były takie złe warunki? odp. "Przez ostatnie 20 lat kiedy pomagam więźniom warunki w więzieniu bardzo się poprawiły. Kobiety zostały otrzymały swoje pomieszczenie, podobnie jak najmłodsi z więźniów." Pytanie 2:" Czy ochrona więzienia jest wystarczająca, co z ucieczkami?" Odp. "Afrykańscy więźniowie nie mają zwyczaju uciekać. Ich kultura jest inna od zachodniej, ale od czasu do czasu ucieczki się zdarzają". Pytanie 3: "Za co skazani są więźniowie?" Odp: "Najczęściej za drobne przestępstwa. Problemem jest sądzenie ich, zdarza się że kilka lat siedzą bez wyroku, ale później wyrok się odlicza. Jest tylko 2 więźniów skazanych na dożywocie". Zadałam jeszcze mnóstwo innych pytań, z informacji które uzyskałam od Ewy i nie tylko wiem, że kobiety czasami są skazane za czary. Gdyż taki zapis istnieje w Kameruńskiej konstytucji. Dzień się powoli kończy. Rozmawiałam z rodzicami (po raz pierwszy), zjadałam pyszny obiad, po raz pierwszy jestem sama w domu i po raz pierwszy chyba naprawdę coś mnie zdziwiło- to w jaki sposób żyją więźniowie i jak wiele jest sposobów pomagania. Listy z prośbą o ryż, maniok, paliwo, lekarstwa do Ewy zamiast grypsów...robią wrażenie.

czwartek, 9 września 2010

Motyle i skafandry




Dziś w ramach przygotowania do narodowego święta kreatywności zrobiliśmy motyle. Prace zaczęły się już wczoraj. Ponieważ staram się wspierać przedszkolanki jak tylko mogę, bardzo zdziwiłam się kiedy wczoraj sama siedziałam i wycinałam motyle skrzydła. Po powrocie do domu zaczęłam żalić się, że pewnie teraz to już mnie znienawidziły panie w przedszkolu, bo nie dość, że swoim przyjazdem wprowadziłam wielkie zamieszanie, to jeszcze zmuszam je do dodatkowej pracy (dodam tylko, że w przedszkolu nie ma żadnych dekoracji plastycznych oraz prac dzieci). Dzięki rozmowie oraz nocnym rozmyślaniom doszłam do wniosku, że moje postrzeganie zastanej tu rzeczywistości jest opasane europejskim skafandrem. Nie pomyślałam przecież, że przedszkolanki nie pomagają mi, ponieważ nie potrafią wycinać lub czują się niepewnie. Przecież one podobnie jak i dzieci nigdy nie robiły prac plastycznych z użyciem bibuły czy kleju. Lekka złość nie pozwoliła mi w pełni cieszyć się z warsztatów, które są do tej pory moim największym sukcesem. Podczas nich zrzuciłam na chwilę mój skafander i zgodziłam się na przyporządkowanie ziemniaka do słodkich smaków oraz dzielnie tłumaczyłam zmienność pór roku. I tak to już chyba będzie tu w tej mojej wymarzonej Afryce, każdego dnia będziemy się siebie uczyć na wzajem.

wtorek, 7 września 2010

Pierwszy raz...



Pierwszy raz Marie trzymała w ręku aparat i całkiem nieźle sobie radziła. Panie przedszkolanki pierwszy raz pomyślały o tym, że może nie warto chować aparaty w biurze i że mała Marie potrafi zrobić zdjęcie nie psując jednocześnie aparatu. Pierwszy raz przyszedł ktoś nowy kto nie znał ani jednego słowa po francusku i próbował zaburzyć codzienne przedszkolne rytuały. Pierwszy raz stanęłam w roli nauczyciela nauczycieli. Pierwszy raz nauczyciele siedzieli w kręgu i próbowali zrozumieć białą zbyt szybko mówiącą dziewczynkę. Tak to był zdecydowanie dzień pierwszych razów. Bilans dnia pierwszego przedstawia się następująco: zajęcia z nauczycielami zaczynam od początku, ponieważ ich znajomość angielskiego kończy się szybciej niż zaczyna, dzieci przestały się już ze mnie śmiać (tak właśnie wyglądała ich reakcja na moją próbę przeczytania książki po angielsku pod nieobecność pań przedszkolanek) więc możemy zacząć naukę angielskiego. Będziemy się bawić i pozwolimy dzieciom wyjść z ławek. Bo w Kamerunie przedszkole wygląda jak szkoła, a dzieci znudzone siedzeniem w ławkach po prostu zasypiają;-) To jeszcze nie koniec nowości dla mnie, przeprowadziłam się do miasta. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że przedszkole w którym pracuję znajduje się na przedmieściach i teraz do pracy będę dojeżdżać szalonym motorkiem w towarzystwie jednego lub więcej współpasażerów (czyli min 3osoby na motorku). To chyba tyle z nowości dnia dzisiejszego, no może jeszcze kilka nowych potraw i pierwsze zakupy w sklepie rybnym.