Metody, techniki, materiały dydaktyczne - jak uczyć przedszkolaki języka angielskiego

Projekt: Metody, techniki, materiały dydaktyczne - jak uczyć przedszkolaki języka angielskiego (Kamerun)

czwartek, 25 listopada 2010

Wszystkie dzieci wszytskich są

Kilka dni temu jedna z nauczycielek przyprowadziła do przedszkola roczną dziewczynkę. Wiedząc, że ma jednego syna spytałam, dlaczego nigdy nie opowiadała mi o swojej córce. W odpowiedzi usłyszałam, że nie jest to jej dziecko, lecz jej męża. Opieka, którą otaczała małą bardzo mnie zdziwiła. Dziewczynka przyjechała do miasta żeby się wyleczyć, jej mama mieszka we jednej w kameruńskich wiosek. Nauczycielka dzielnie zmienia jej pieluchy podczas przerw oraz uczy dziewczynkę chodzić. Mój zachwyt opieką wzrósł jeszcze bardziej, kiedy dowiedziałam się, że ta nauczycielka poroniła dziecko i gdyby nie to miałaby dziecko w tym samym wieku. Kamerun jest krajem, w którym poligamia jest legalna i jest to dość pospolite zjawisko. Sama prawie każdego dnia dostaję propozycję stania się jedną z wielu żon. Kamerun jest również krajem, w którym kobiety są silne, bardzo silne nie tylko fizycznie, przede wszystkim fizycznie. Ale post ten jest o dzieciach. Tak więc dziewczynka ta towarzyszy nam teraz codziennie w przedszkolu, uczy się i rozwija pod okiem miejskiej mamy. Jest jednak wokół mnie wiele dzieci, które straciły swoich rodziców. Ich los jest różny. Niektórym się poszczęściło i tak jak malutka trafiły pod opiekę jednego z członków rodziny. Tylko, że z rodziną nigdy nie wiadomo jak będzie. Chłopczyk mieszkający koło przedszkola w ciągu zaledwie 3 miesięcy stracił mamę i tatę. Teraz "opiekuje" się nim wujek, lecz opieko to zdecydowanie za dużo powiedziane. Chłopiec- 5 latek- sam musi wykonywać wszystkie czynności samoobsługowe, a od kilku dni nie przynosi ze sobą drugiego śniadania. Wczoraj podczas przerwy siedział u mnie na kolanach i bardzo mocno mnie przytulał, aż w końcu zasnął. Marie, moja fotografka, miała więcej szczęścia. Opiekuje się nią ciocia, która dba o potrzeby Marii. Podczas spotkania z rodzicami pękała z dumy, kiedy Marie wykonywała pamiątkowe zdjęcie wszystkich nauczycieli i rodziców. Wśród moich studentów są tacy uczniowie, którzy nie potrafili mi powiedzieć z jakiej grupy etnicznej pochodzą, nie mają rodziców, mieszkają z dalszymi lub bliższymi członkami rodziny. Dzieci często nie znają swojej daty urodzin. Pomimo to dzieci w szkoła, przedszkolach, na ulicach uśmiechają się i starają się jak najlepiej przeżyć swoje dzieciństwo, które w Afryce jest bardzo okrutne, paradoksalnie ich uśmiechy są najpiękniejsze na świecie...
Zdjęcie wykonane oczywiście przez Marie- dzieci podczas zabawy w trakcie przerwy;-)

wtorek, 23 listopada 2010

Weekend z Pigmejami Baka

Filip w ostatnim mailu poinformował mnie, że mój blog jest bardzo nauczycielski. Dlatego też szybko nadrabiam zaległości i dorzucam coś podróżniczego połączonego z prawami człowieka, no i pod koniec dorzucę coś edukacyjnego. Otóż w miniony weekend spędziłam na misji w Djouth w towarzystwie Pigmejów Baka. Wioska ta położona jest w najprawdziwszym lesie równikowym. Oznacza to, że towarzyszyło mi również mnóstwo owadów, zostałam np ukąszona przez muchę tse- tse;-) Na misji w Djouth pracują dwie siostry, które są moimi kameruńskimi bohaterkami. Jedna z sióstr prowadzi szkołę tkacką dla dziewcząt, które nie mogły z różnych względów ukończyć podstawowej edukacji. Dziewczyny uczą się szycia oraz życia, czyli np jak używać oszczędnie mydła itp Druga siostra opiekuje się szkołami oraz ochronką, których uczniami są w większości Pigmeje Baka. Moja miłość oraz chęć odwiedzenia pigmejskich wiosek narodziła się dawno, kiedy jedna z moich wykładowczyń opowiadała o swojej pracy z nimi. Dzięki niej dowiedziałam się kim są Pigmeje i jak ciężkie jest ich życie. Prowadzą oni bardzo skromne życie. Do niedawna byli półnomadami. Jednak od kiedy las równikowy zaczął znikać, zaczęli oni prowadzić bardziej osiadły tryb życia. Wraz z lasem Pigmeje tracą lekarstwa, jedzenie oraz styl życia. Oprócz tego są oni bardzo dyskryminowani wśród Afrykańczyków. Często inne grupy etniczne zatrudniają ich na farmach płacąc prawie nic, praktycznie są ich niewolnikami. Pracują całymi dniami aby dostać jedzenie lub kilka papierosów. Pigmeje są bardzo nieśmiali i dość naiwni, dlatego też tak ciężko im odnaleźć swoje miejsce wśród skorumpowanych wycinaczy lasu. Moje wspólne chwile spędzone w ich gronie są najwspanialszymi chwilami, które przeżyłam do tej pory w Kamerunie. Nocne wycieczki motorem wgłąb dżungli, wspólne tańce przy blasku księżyca, zabawy z dziećmi, wizyty w ich skromnych domach i wspólne posiłki na długo pozostaną w mojej pamięci. Dzięki uprzejmości siostry mogłam również wziąć udział w lekcjach prowadzonych metodą ORA. Dzieciaki uczą się specjalnie stworzą dla nich metodą nauczania. Liczą kosze, owady z lasu równikowego, a co najważniejsze uczą się w sowich językach. Raz jeszcze poczułam się jak w edukacyjnym raju. Dzieci Pigmejskie są bardzo zdolne, brakuje im jednak podręczników i determinacji w kontynuowaniu nauki. Ale o tym innym razem. Tak więc weekend wśród Baka był wspaniały mam nadzieję, że pewnego dnia uda mi się do nich wrócić i zostać wśród nich trochę dłużej...

piątek, 19 listopada 2010

Problemy z dyscypliną

Ten post dedykowany jest wszystkim nauczycielom, którzy mają problemy z przestrzeganiem dyscypliny wśród sowich wychowanków. Nie będzie on jednak o złotych środkach, to jest post o tym jakie problemy wynikające z braku dyscypliny spotkały mnie w Kamerunie ze strony nauczycieli. Na samym początku mojej pracy w Mokolo miałam ogromne problemy z niegrzecznymi dzieciakami. Moje kłopoty wynikały z nieznajomości francuskiego oraz z nieco odmiennego systemu kar i nagród przeze mnie stosowanego. W Afryce panuje zwyczaj kar cielesnych. Dzieci nie tylko są notorycznie bite, wielu nauczycieli wykorzystuje dzieci do pracy na swoim polu. Z tym wszędobylskim odwiecznym rytuałem walczą misjonarze oraz wolontariusze. Z początku wydawało mi się, że skoro nie stosuję tego rodzaju kar nigdy nie uda mi się zapanować nad dziećmi tak jak tego pragnę. Jednak kiedy odwiedziłam kilka przedszkoli i zobaczyłam, że nauczyciele pracujący w tych placówkach skutecznie oduczyli się bić dzieci, postanowiłam, że jednym z celów mojego projektu stanie się wyeliminowanie kar cielesnych na Mokolo. Dość łatwo udało mi się przekonać do swoich przekonań dyrektorkę przedszkola. Odbyła ona liczne rozmowy z nauczycielami i obiecała, że nauczyciele zaprzestaną stosowania kar cielesnych. Wszystko było super do momentu kiedy pani dyrektor znikała z pola widzenia nauczycieli. Muszę dodać, że siła z jaką bite były dzieci mnie przerażała. Ja sama wielokrotnie buntowałam się i np opuszczałam zajęcia podczas których nauczyciele bili dzieci. Dziś odbyły się ostatnie już zajęcia nt metod dyscyplinarnych. Podczas zajęć poinformowałam nauczycieli, że prawo kameruńskie karze bicie dzieci w placówkach edukacyjnych. Rozmawialiśmy nt innych metod karania. Przypomniałam nauczycielom, że kiedy jedna z wychowawczyń postanowiła ukarać dziecko "karnym krzesełkiem" dziewczynka krzyczała "zbij mnie, proszę zbij mnie, nie chcę siedzieć w klasie". Nie wiem jaki będzie skutek moich wielomiesięcznych starań, mam jednak nadzieję, że udało mi się ostatecznie przekonać nauczycieli do nieskuteczności ich metoda. Bo skoro ciągle biją dzieci, tak jak ich rodzice i każdy w dzieci otoczeniu, a dzieci wciąż ich nie słuchają... . Mi się udało zyskać szacunek wśród dzieci bez bicia, mam nadzieję, że moim nauczycielom też się uda, dlatego od dzisiaj trzymam za nich kciuki i wy też trzymajcie. Bo wierzcie mi nie będzie im łatwo, dzieciom również...

wtorek, 16 listopada 2010

poniedziałek, 15 listopada 2010

Kiedy pora się usamodzielnić

Koniec mojego projektu zbliża się wielkimi krokami. Każdego ranka wiem, że już dzień krócej będę pracować na Mokolo. Nie żałuję, że zdecydowałam się spędzić święta w domu z rodziną i przyjaciółmi, żałuję natomiast, że cztery miesiące trwają tak krótko i że nie potrafię ich przedłużyć. Wraz z nadejściem listopada rozpoczął się kolejny etap mojego projektu. Obowiązek prowadzenia i przygotowywania zajęć przejęły nauczycielki w przedszkolu. Nie znaczy to wcale, że zakres moich obowiązków się zmniejszył. Od teraz hospituję każde zajęcia i staram się pomagać nauczycielom w przygotowaniach do prowadzenia zajęć. W warsztatach dla nauczycieli nie uczestniczą już pracownicy szkoły od tego miesiąca koncentruję się na przedszkolu. Oddając prowadzenie zajęć zdawałam sobie sprawę jak wiele metod nie udało mi się zaprezentować, jak wielu pomocy nie udało mi się użyć. Bardzo bałam się pierwszych zajęć. Szczęśliwie przypadły one na pierwszy dzień po moich wakacjach, muszę przyznać, że gdybym potrafiła płakać to łzy wzruszenia pokazałyby się na moich polikach. Na dodatek po długiej przerwie wszystkie przedszkolaki szczotkowały zęby. Nie oznacza to wcale, że każda kolejna lekcja jest super, nauczyciele są bardzo leniwi i nie przygotowują się do zajęć. Staram się jednak ich zachęcać i surowo oceniać. Już teraz wiem, że przedszkole nie pozostawię przedszkola z moim wymarzonym sposobem nauczania angielskiego. Najważniejsze jest to, że coś się zmieni, mam nadzieję i że za kilka lat któraś z nauczycielek przypomni sobie jak zrobić kartki świąteczne lub karty memo. Dla ciekawskich przyznam, że strasznie ciężko uczy się dzieci o świętach kiedy nie ma mrozu, śniegu i pochmurnego szarego nieba, które trzeba rozweselić którąś ze świątecznych piosenek. Tak święta tuż tuż, nawet tu w Kamerunie więc dzielnie uczymy się jasełkowych roli i angielskich kolęd, a w wolnym czasie nauczycielki ozdabiają salę, bo wychowawca zwycięskiej sali idzie ze mną na kolację- viper (wąż) z liśćmi- moja nowa afrykańska kulinarna miłość;-)

środa, 10 listopada 2010

Powiew młodości- czyli spotkanie z Amerykanką

W końcu udało mi się poznać kogoś w moim wieku mówiącego po angielsku. Mam nową koleżankę, pisząc to czuję się jak bym znowu była w podstawówce, ale serio cieszę się. Nostalgicznie przypomniałam sobie „Cruel intentions” i skoro mamy się zaprzyjaźnić zaprosiłam ją na noc;-) Tak więc Ewa i moja kameruńska książęca miłość wyjeżdżają na spotkanie misjonarzy z okazji 11 listopada do Younde, a ja dzięki Mirze prześpię całą noc. Pierwotnie planowałyśmy po prostu wypić trochę sangrii, ale kiedy po moich namowach, Mira poszła do lekarza i okazało się, że załapała wielką afrykańską trójcę: malaria, tyfus i ameba, nasze plany zredukowały się do wspólnego gotowania i oglądania filmów. Dzięki temu, że moja nowa koleżanka jest pół Hinduską pół Amerykanką jutro będę jadła prawdziwe hinduskie danie, dzięki temu będę bliżej biednej Kamy. Wracając do chorób oświadczam, że dzisiaj wykonałam test na malarię i nie mam jej. Szczęśliwie udało mi się jej pozbyć. Wracając do przeszłości kilka wrażeń z przedszkola po moim powrocie z wakacji. Muszę przyznać, że stęskniłam się za całym Mokolo 4. Kiedy przyszłam do przedszkola po tygodniowej przerwie dzieciaki przykleiły się do mnie i z trudnością udało mi się od nich oderwać. Po przerwie nastąpił moment wzruszenia- uwaga moje dzieci zaczęły szczotkować zęby, a w moich oczach po raz pierwszy w Kamerunie stanęły łzy wzruszenia. Od wtorku obowiązek prowadzenia zajęć przejęli nauczyciele. Jedna z nauczycielek niestety nie jest jeszcze w stanie samodzielnie prowadzić zajęć, dlatego też zdecydowałam się na wybranie jednej z nauczycielek, która po moim wyjeździe będzie potrafiła przeprowadzić zajęcia w każdej grupie oraz będzie odpowiedzialna za koordynowanie nauczania angielskiego w przedszkolu. Jak widać po powrocie mam dużo pracy, a świadomość tego, że zostało mi tak niewiele czasu przeraża mnie. Nie czas jednak myśleć o powrocie póki co cieszę się z każdego dnia tutaj. A w weekend odwiedzam Garoua-Boulai;-)

niedziela, 7 listopada 2010

Autobusowe przemyślenia

Ponieważ w Afryce podobnie jak w Indiach podróże trwają dłużej niż zwykle, a już na pewno dłużej niż zaplanowano do Bertoua zamiast o 18 dotarłam o 24. Na szczęście mama Ewa czekałam na mnie na przystanku i moja podróż zakończyła się bezpiecznie i w sumie szczęśliwie. Wielogodzinna podróż dała mi okazję do zastanowienia się całą wspinaczkową porażką. Na szczęście odnalazłam w niej sukces. Postanowiłam wyruszyć sama i wbrew wcześniejszym przekonaniom o podróżowaniu w pojedynkę nawet mi się podobało. Udowodniłam sobie, że potrafię. Poza tym poznałam wspaniałego przewodnika i kucharza, miałam czas na zastanowienie się nad warunkami ich pracy. Otóż mój przewodnik i tragarz za całą dwudniową wędrówkę otrzymują niecałe 100zł. Turyści rzadko dzielną się z nimi swoim jedzeniem i wodą, a propozycja spania w jednym pokoju (to dużo powiedziane pokój- kilka prycz pod cieknącym dachem) bardzo ich zdziwiła. Ich sprzęt też pozostawiał wiele do życzenia, oboje nie mieli odpowiedniego obuwia, a tragarz dźwigał worek zamiast plecaka. Po zejściu postanowiłam porozmawiać z właścicielami Ecoturism. Zaproponowałam im nawiązanie współpracy z jedną z europejskich firm wspinaczkowych i poproszenie ich o zaopatrzenie w minimalny sprzęt dla ich pracowników. Nie wiem, czy posłuchają, ja trochę oczyściłam swoje sumienie. Mam nadzieję, że zaopatrzą ich chociaż w latarki, bo schodzenie z jedną sztuką odbiło się na moim ciele, jestem super posiniaczona. Rano poszliśmy uczcić moją sukceso- porażkę piwkiem i jajecznicą. Ten tygodniowy urlop udowodnił mi, że mogę sama podróżować, polubiłam również bardziej Afrykę, szczególnie tą mówiącą po angielsku. Doceniłam wszystkich, z którymi miałam okazję podróżować i zatęskniłam za domem zarówno tym w Polsce jak i w Kamerunie. Nabrałam siły do dalszej pracy, przede mną ostatnich pięć tygodni w Kamerunie, niedługo odwiedziny północy, a wraz z nimi podróż z Fransisco do żyraf, lwów i antylop, kolejne spotkanie woda i ogień, czyli Aga i Fran. Już teraz wiem, że ciężko będzie mi wyjeżdżać w Kamerunu, ale do wyjazdu jeszcze trochę czasu, więc zabieram się do pracy, tak aby coś tu pozostało po moim wyjeździe. Aga looser and winner- now teacher again;-)

Szczytowanie w wersji single nie zawsze kończy się zdobyciem szczytu

Decyzję o wyjeździe z Londji przekładałam, aż dwa razy. Uwierzcie mi naprawdę byłam zmęczona opalaniem się i bujaniem w fotelu, czytając książkę. Początkowo próbowałam przekonać Fransisco żeby pojechał ze mną na inną plaże, zmienilibyśmy palmy i język, ponieważ Limbe, do którego chciałam jechać znajduje się w anglofońskiej części Kamerunu. Fran najpierw się zgadzał w czwartek jednak definitywnie powiedział, że stęsknił się za morzem i do końca tygodniu decyduje się robić nic. Tym samym ja zarezerwowałam dwudniową wyprawę na Mt. Cameroon. Noc przed wyjazdem z Londji była straszna, nie mogłam zasnąć rozmyślając jak poradzę sobie sama z tyloma przesiadkami, będę musiała przesiąść się w Douali słynącej z przestępczości, co się stanie kiedy dojadę na miejsce po zmierzchu itp. Bardziej od samej góry bałam się podróży. Tak jak zaplanowałam porannym autobusem udałam się do Douala, ale nie tak łatwo gdyż podróż ta trwała 7h (zazwyczaj trwa 4h), autobus się zepsuł po drodze itp. Kiedy dotarłam na miejsce z którego rozpoczyna się zdobywanie góry był już wieczór. Na szczęście w każdym autobusie znalazła się jakaś osoba pragnąca zaopiekować się biedną białą nie mówiącą po francusku. Od Douala było już zdecydowanie lepiej, ludzie mówili po angielsku, w sumie to w wersji zbliżonej do angielskiego, bo tu a Kamerunie mówi się w pigeon English, śmieszny, ale w końcu coś rozumiałam. Po dotarciu do stóp góry Kamerun pracownicy agencji, w której wykupiłam wycieczkę super mi pomogli. Poczekali na mnie w biurze po godzinach pracy, zjedliśmy razem kolacje ( banany i cola, bo niestety mój żołądek odmówił posłuszeństwa już w środę) i znaleźli dla mnie hotel. Noc minęła spokojnie i końcu się wyspałam. W Lonjdi pomimo współspacza i jego maczety (z którą sypiał) , nie wysypiałam się. Rano o 7.00 spotkałam się z moim przewodnikiem i tragarzem. Chwilę później rozpoczęliśmy zdobywanie szczytu. Z początku było bardzo ciężko po malaryczny stan zdrowia oraz rozstrojenie żołądka dawało się we znaki. Niestety od rana strasznie padało, a okolice góry góry Kamerun są najbardziej wilgotnym miejscem na ziemi. Nie przerażało mnie to i tak dzielnie maszerowałam. Najpierw mijaliśmy wioski, więzienie pracy, później zaczął się las deszczowy. Przemarsz lasem pomimo śliskości była super. Po dwóch tysiącach skończyła się linia lasu i zaczęła się sawanna. Mi powoli zaczynało kończyć się powietrze. Bardzo szybko skończyła się silna wola a wraz z nią energia. Początkowo pomimo braku wszystkiego niezbędnego podczas wędrówki postanowiłam kontynuować, decyzja ta związana była również z brakiem zdrowego rozsądku. Na szczęście po zdobyciu drugiego schroniska zdecydowałam się na zejście z góry i porzucenie marzenia o zdobyciu w pojedynkę góry Kamerun. No nie zupełnie w samotnie, bo cały czas towarzyszyli mi wspaniali ludzie- mój przewodnik Mathias i tragarz- Nut. To była moja pierwsza górzysta porażka. Schodzą z góry cały czas myślałam dlaczego tak naprawdę nie udało mi się jej zdobyć. Nie lubię wędrować samotnie, brakowało mi Tomasowego „Milaczku dasz radę no idziemy”, Taty- „Młoda nie wymiękaj, no dasz radę”, Emilii i Kasi- „Aga, no chodź”, i w końcu Noachowego „Baby be carefull its slippery”. Brakowało mi moich najbliższych za którzy mi po raz pierwszy naprawdę zatęskniłam. O zmierzchu dotarliśmy do chaty numer 1 i rozpoczęliśmy przygotowania do nocy. Zjedliśmy wspólnie super kolację i wypiliśmy winko dedykowane mojemu szczytowi. Widocznie wyglądałam na rozczarowaną, ale mój przewodnik przyznał, że od początku widział, że brakuje mi sił i po 10 minutach wiedział, że nie uda nam się zdobyć szczytu, pochwalił mnie również, że pomimo widocznych chęci zachowałam zdrowy rozsądek. Nie mogąc pogodzić się z porażką zasypiając rozmyślałam wiąż dlaczego. W końcu zasnęłam. Poranek zaczął się dla mnie już o drugiej w nocy. Szybkie śniadanie i wędrówka w stronę Buea. We wiosce byliśmy na czas, zdążyłam na autobus do Younde. Pomimo niekończącego się deszczu, jednej latarki i niezliczonej ilości poślizgnięć podobał mi się wschód słońca nad góry, niestety tym razem nie dane mi było podziwiać go z samego szczytu.

All inclusive już nie dla mnie

Pamiętam jak kończąc pisanie pracy magisterskiej marzyłam o wakacjach all inclusive w towarzystwie moich przyjaciół, daleko od obowiązków, same rozrywki. Tak więc kiedy usłyszałam o możliwości wynajęcia domku nad samym oceanem, daleko od cywilizacji z gwarancją pięknej pogody od razy zatelefonowałam do Fransisco (tajemniczego Włocha) i powiadomiłam go, że wyjeżdżamy na wakacje. Prawdziwe wakacje. Ponieważ jest on Sycylijczykiem i tak jak ja pracuje od rana do wieczora, bez większego zastanowienia zgodził się na moją propozycję. Tak więc w sobotę spotkaliśmy się w Kribi nad samym oceanem by w niedzielę razem pojechać do domku pośrodku niczego. W tym też miejscu chciałabym zwrócić uwagę, że podróż- samotna do Kribi to mój pierwszy podróżniczy sukces (wciąż nie mówię po francusku). W Londji- wioska w której znajdował się nasz domek- położone jest nad samym oceanem. Nasz domek też się nad nim znajdował, codziennie rano i wieczorem rybacy przychodzili na naszą plażę;-) i sprzedawali ryby, my czasem dostawaliśmy gratis, popołudniami po palmach skakały małpy, a dzieci zrywały dla nas papaje z drzew. A jak już wspomniałam, Fransisco jest Sycylijczykiem, więc przez całe cztery dni nie pozwolił mi wejść do kuchni. Jeśli niektórzy z Was- drodzy czytacze liczą na romans tej opowieści, zawiodę Was. Ta opowieść nie zakończy się wielką miłością, no chyba, że do włoskich potraw. Fransisco zawsze otoczony jest pięknymi kobietami i uśmiechniętymi dzieciakami, tak więc pomimo odpoczynku od pracy od rana do wieczora w naszej samotni przebywały z nami dzieci z wioski, obiady jadaliśmy razem, a dzieciaki uczyły się posługiwać widelcem, a później pływać. Ponieważ Fran kocha dobrą kuchnie, imprezy i kobiety włączył mi się instynkt macierzyński. Bałam się, że i tym razem może wylądować w wiezieniu (był już 2 razy aresztowany w Kamerunie). Więc dbałam by nie zadawał się z dziewczynkami, a on dbało mój żołądek. Dzięki tej wybuchowej mieszance charakterów ja się bardzo zrelaksowałam a mój Włoch wrócił bezpiecznie do domu, najpierw poleniuchował samotnie w Kribie, a ja udałam się na zdobywanie góry Kamerun. Po spędzeniu czterech dni na robieniu niczego poddałam się, pragnęłam zobaczyć coś nowego i w końcu zrobić coś.