Metody, techniki, materiały dydaktyczne - jak uczyć przedszkolaki języka angielskiego

Projekt: Metody, techniki, materiały dydaktyczne - jak uczyć przedszkolaki języka angielskiego (Kamerun)

środa, 29 września 2010

Jak to jest z tymi kolorami?

Dziś w przedszkolu pojawił się nowy przedszkolak, jest trochę bardziej "biały" od pozostałych dzieci. Dlatego też kiedy starał się go pocieszyć trzymając na kolanach pozostałe przedszkolaki poinformowały mnie, że ten nowy jest bielszy od nich. Moja marna znajomość francuskiego i ich ekspresja przekazu sprawiły, że zrozumiałam.
A jak to jest naprawdę z tym kolorem skóry? Ja jestem biała i to nie ulega wątpliwości. Codziennie rano kiedy jadę motorem do pracy zewsząd słyszę wymowne nawoływania Blanche. Nie pozwalają mi o tym zapomnieć również dzieci i czasami nazywają mnie la metres Blanche. Sa va, mówię i dalej prowadzę zajęcia jeśli mi na to pozwolą. Bo być Blanche oznacza, że można przy tobie się bić itp, bo Biała nie wie do czego służy nauczycielski wskaźnik. Są dni lepsze i gorsze, dziś było tak sobie. Przez cały dzień opiekowałam się jedną grupą, gdyż pani dyrektor musiała pojechać na obowiązkowe spotkanie dla szefów szkół z całej prowincji. Jutro dołączą do niej pozostali nauczyciele z regionu i tym sposobem dzieci mają wakacje. Wracając do koloru skóry, to chciałabym przywołać bardzo ciekawy zdarzenie, które miało miejsce podczas weekendowych warsztatów. Otóż wszyscy studencie, kiedy się podstawiali, mówili o sobie jakiego odcieniu czarności są. Tym samym dowiedziałam się, że ludzie z północy są najczarniejsi. Podobnie jak sąsiedzi, z Konga. Ludzie z nad morza są jaśniejsi itd. Afrykańczycy mają jak dla mnie wyraźne rysy twarzy i z łatwością odróżniam dzieci w przedszkolu. A tak w ogóle to post miał być o pomysłach na dyscyplinę, tzn chciałam się zwrócić do moich koleżanek pedagogów z prośbą o pomoc. Zapraszam do komentowania i podrzucania mi pomysłów. Na koniec zdjęcie Susan, z północy i Brendy, z prowincji wschodniej.

wtorek, 28 września 2010

Warsztaty w stolicy


































W weekend wybrałam się wraz z siostrą Tadzią i jej studentami do stolicy- Younde. Celem mojej wizyty było przeprowadzenie warsztatów integracyjnych dla studentów. Wszystko zaczęło się od wielkiego pakowania. Następnie my- czyli czterech studentów, siostra i ja wpakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy w drogę. Po raz pierwszy miałam okazję prowadzić samochód po afrykańskiej drodze. Było ciężko, a dziury były naprawdę głębokie. Po dotarciu na miejsce czekało już na mnie kolejne wyzwanie. Przeprowadzenie warsztatów dla 30 studentów w pokoju wielkości mojego anielewiczowego. Było duszno, ale wesoło. Dzieciaki musiały znaleźć studentów pochodzących z tego samego regionu lub tej samej grupy etnicznej co oni, a następnie przygotować krótką jej lub jego prezentację. Śpiewali, tańczyli, łatwo jednak dało się zauważyć, że wiedza o ich pochodzeniu zanika, a szkoda... Większość poddawała się już na samym początku, ci którzy podejmowali się zadania zaprezentowali bardzo interesujące informacje. Np. ludność Bamileke (mówi się o nich, że jeśli masz w domu węża i Bamileke to najpierw wyrzuć Bamileke, a później zajmij się wężem), ja jednak polubiłam tą najbardziej przedsiębiorczą grupę etniczną i z zaciekawieniem wsłuchiwałam się w historie i kulcie czaszki zmarłego. Polega on na tym, że po śmiercie rodzina najpierw spożywa posiłek z tej czaszki, a później umieszcza się ją w domu, często w specjalnie wykonanym na tę okazję pudełku. Kolejne warsztaty odbyły się już w dużym pomieszczeniu, więc mieliśmy okazję poszaleć z Klanzową chustą oraz wykorzystać wiele zabaw integracyjnych. Weekend szybko minął. Warsztaty się skończyły, a ja zaczęłam moją pierwszą podróż "samotną" autobusem. Siostra wypuściła mnie spod swoich skrzydeł, a ja szczęśliwie dojechałam do domu. W czasie drogi czas umilali mi "sprzedawcy marzeń", którzy w Kamerunie bawią się w lekarzy. A o co chodzi, otóż w Ameryce Południowej podczas jazdy wsiadali do autobusów sprzedawcy wszystkiego, ja najbardziej kochałam tych sprzedających pyszne jedzenie. Tu w Kamerunie co jakiś czas wsiadał lekarz i próbował sprzedać swą pastę idealną do mycia zębów w buszu lub bardzo śmierdzącą maść. Jeden z lekarzy zjadł jakiś proszek, po czym zjadł na moich oczach butelkę;-) po czy sprezentował mi lek na potencję, choć ja zapewniałam go, że nie mam z tym kłopotów. Tak więc weekend się skończył, a praca w przedszkolu zaczęła od nowa. Zgodnie jednak z moim programem weekendowych odpoczynków, kolejny weekend spędzam przy granicy z Republiką Środkowej Afryki, a za miesiąc wakacje w domku nad samym oceanem w towarzystwie pewnego Włocha.

piątek, 24 września 2010

Sweet cat i przygotowania do Dnia Nauczyciela







Codzienne obowiązki niestety sprawiły, że moja aktywność na blogu znacznie się zmniejszyła. A ponieważ jutro jadę na weekend do stolicy, postanowiłam ekspresowo nadrobić zaległości.
Wczoraj wraz ze studentami, w ramach odpoczynku od angielskiego, urządziliśmy sobie gotowanie. A ponieważ jestem w Kamerunie, gdzie gotowanie należy do kobiet, biały nauczyciel nie gotuje, wraz z chłopakami zagraliśmy w kalambury. Kategoria- jedzenie- hasła wymyślaliśmy sami. Takim właśnie sposobem na tablicy oprócz baton de maniok, pojawił się również kot, a po kocie pies, a po psie wąż. Psa i kota nie pragnę skosztować, ale moją pożegnalną kolacją będzie wąż. Dlaczego ostatnią? Jest bardzo drogi, więc muszę sprawdzić, czy po czterech miesiącach podróżowania będzie mnie jeszcze na niego stać. Dla jednych kolacja była smaczna, dla mnie informacyjna. Wiem, że mięso kota, psa i goryla jest sweet. Wiem również, że niektórzy z moich uczniów wierzą w istnienie syren i chętnie mi je pokażą, kiedy tylko w nie uwierzę. Za tydzień gotujemy fufu, czyli maniok z czymś. Po raz kolejny stwierdzam, że Afryka jest o wiele bardziej magiczna od miejsc, które miałam okazję w moim życiu odwiedzić.
A teraz kilka słów o Dnia Nauczyciela. Zbliża się wielkimi krokami... Więc pora na pierwszą wizytę u krawca. Kilka dni temu poprosiłam moje koleżanki, żeby kupiły mi materiał specjalnie przygotowany na tą okazję przez kameruńskich projektantów mody. Dzięki temu, że to one, a nie ja robiły zakupy zaoszczędziłam sporo;-)
Dziś przymiarki, mierzenie i zdziwienie na twarzy pani krawcowej proporcjami mojego ciała. Spódnicę i bluzkę sama zaprojektowałam- ma być prosta i seksowna, bo jak mówi pewna "Dama w podróży" nie wolno nam zapomnieć o swojej kobiecości. Tak więc 5 października wspólnie ze wszystkimi nauczycielami w Bertoua wezmę udział w paradzie i zamierzam się dobrze bawić.
Dziś poznałam również wspaniałą kobietę, fotograf, która przekonuje mnie, że w Bhutanie nie mam czego szukać, zachęca mnie tym samym do wizyty w Ugandzie, a ja polecam jej stronę:
http://www.candacescharsu.com/index.html

poniedziałek, 20 września 2010

Moje wielkie kameruńskie wesele

Podobno jestem wielką szczęściarą, gdyż wesela w Kamerunie nie odbywają się tak często jak w Polsce. No a ja zostałam zaproszona na jedno z nich i to jeszcze w drugim tygodniu mojego pobytu w Kamerunie. No ale może zacznę od początku. Otóż kraj w którym obecnie przebywam jest, w którym podczas zawarcia związku małżeńskiego głowa rodziny (mężczyzna) wybiera czy chce być poligamem czy monogamem;-) Wczorajszy „Pan Młody” zadeklarował się, że będzie wierny swej małżonce. A dlaczego napisałam w cudzysłowie? Ponieważ „Młoda Para” może i w Polsce zostałaby zaliczona do par średniego wieku, jednak ilość dzieci zdecydowani nie Wyrównaj z obu stronzmieściłaby się w naszą średnią krajową. Otóż podczas Mszy św oprócz ślubu obyły się jeszcze popiątne chrzciny dzieci Państwa Młodych oraz szóste Pani Młodej, która dodatkowo przyjęła pierwszą komunię święta oraz była bierzmowana. Msza zważając na ilość sakramentów nie była zbyt długa jak na afrykańskie warunki- 2h. Jednak należy jeszcze doliczyć godzinne spóźnienie Państwa Młodych, którzy do kościoła przyjechali Mercedesem przystrojonych papierem toaletowym. Po mszy goście obrzucili szczęśliwych małżonków confetti, po czy wszyscy pojechali na wycieczkę dookoła miasta w celu ogłoszenia jego mieszkańcom dobrej nowiny. Kiedy już wszyscy usłyszeli klakson Mercedesa i kilku innych samochodów goście i Młoda Para udali się do domu Młodych, gdzie dobywało się przyjęcie weselne. Wyglądało to trochę z początku jak zebrania koła gospodyń wiejskich. Krzesła były ustawione w rzędach przed sceną na której po kolei występowali ważniejsi goście i składali życzenia małżonkom. W domu była loża gości, w ogrodzie siedzieli pozostali. Po wysłuchaniu dwugodzinnych życzeń przyszedł czas na jedzenie i matango, czyli wino z drzewa palmowego. Pani Młoda w między czasie, tak zresztą jak i podczas mszy, karmiła swoje najmłodsze – dwutygodniowego dziecię;-) Kiedy już stoły zostały opróżnione, a opróżniali je kolejno- najważniejsi goście (księża, radni, właściciele sklepów, ja biała itp) jeść mogli pozostali dorośli goście, dzieciom zostały resztki, weselny wodzirej zabawiał wszystkich najnowszymi hitami puszczanymi z komputera. Po odpowiedniej ilości matango, wina, piwa itp goście zaczęli się bawić. Zabawy nie trwały jednak polskim zwyczajem do białego rana, no i najważniejsze na weselu nie zagrała słynna wiejska kapela. Ciekawe, czy kiedyś i my zrezygnujemy z orkiestry przy której każdy wujek wyrwie do tańca i czy afrykańskie matango zastąpi whisky lub wyborowa...

czwartek, 16 września 2010

My day






Dziś podczas zajęć ze studentami uczyliśmy się opowiadać o tym co robimy każdego dnia. Ponieważ mój afrykański dzień różni się trochę od zwykłego dnia w Polsce, spróbuję opowiedzieć jak wygląda typowy dzień wolontariuszki w Kamerunie. Każdego dnia wstaję o 6.30, choć mój budzik dzwoni już od 5.00. Każdego dnia chcę wstać wcześniej i skorzystać z internetu oraz prądu, bezskutecznie... Jem śniadanie, najczęściej jest to jogurt z płatkami i moją afrykańską obsesją- marakują, jeśli tego dnia szczęśliwie spadnie z drzewa w naszym ogrodzie. Następnie biorę ciepły;-) prysznic i piję pyszną kameruńską kawę. Pan motorniczy- w sumie to motorowy, czyt. kierowca mototaxi, czeka zabiera mnie i swoją żonę około 7.30, choć często się spóźnia (afrykańska punktualność). Na Mokolo 4 dojeżdżam około 8.00. Dzieci najczęściej są już w trakcie porannej rozgrzewki- tańce, piosenki itp. Zajęcia zaczynamy o 8.30. Miki i ja wędrujemy sobie od klasy do klasy i uczymy angielskiego, próbując jednocześnie zapanować nad dyscypliną. O 10.00 zaczyna się przerwa. Dzieciaki rozbiegają się po boisku i placu zabaw. Niestety huśtawek i innych atrakcji jest zdecydowanie za mało. Dlatego też zaraz po pracy planuję z s. Tadeuszą budowę dodatkowego placu zabaw. Po zajęciach robimy jakieś plastyczne głupoty i o 12.00 biegnę na pyszny obiad. Dziś jadłam pastewne banany i liście manioku (chyba)- pychota. Dziękuję kucharzowi, gawędzę z siostrami i uciekam. Szybkie zakupy w pobliskim supermarkecie (najczęściej kupuję colę, bułki i jogurty, czasami wino, oczywiście nie z kasy z MSZ;-) kolejne zajęcia zaczynam o 14.00- z nauczycielami ze szkoły dla głuchoniemych lub o 12.30 z moimi nauczycielami z przedszkola. O 16.00 spotykam się z uczniami liceum i studentami. Około 18.00 spieszę się do domu, aby skorzystać jeszcze przez chwilę z internetu, dopóki mi prądu nie wyłączą. Jeśli nie mam prądu oglądam filmy i staram się uczyć Ewę inglisza. Koło 23.00 padam. Bo w międzyczasie muszę jeszcze przygotować pomysły na kolejny dzień. Sobota i niedziela wyglądają inaczej, ale o tym innym razem. Ja widać czasu na nudę i samotność nie mam. Mój plan dnia może wydawać się monotonny, ja jednak na nudę nie narzekam. Codziennie tak wiele uczę się od każdego z moich uczniów i tak naprawdę to chyba nie ja, ale oni są nauczycielami dla mnie.

środa, 15 września 2010

Radiowy debiut

Rozmowy o pomaganiu, Co będzie robić wolontariuszka z Kościerzyny w Kamerunie...
http://www.tok.fm/TOKFM/0,94015.html

wtorek, 14 września 2010

Blanca i pierwszy kryzys

No to nadszedł, niespodziewanie. Wraz z deszczem, świniami w ogrodzie, które musiałam przeganiać, panicznie bojąc się, że po drodze znajdę węża itp. A dlaczego, a no bo pani wielki polski pedagog, nie wpadła na pomysł, że mogą ją napotkać problemy dyscyplinarne w pracy. Przecież małe murzynki tak pięknie się uśmiechają na zdjęciach. No i masz... oprócz pięknych dużych świecących oczu niektóre, tak jak i nasze europejskie dzieci są małymi rozrabiakami, a że system kar i nagród różni się w Afryce od tego stosowanego w Polsce, wygląda na to że pani Blanca (takie imię dzieci mi nadały dziś w przedszkolu, czyt. Biała) ma problem. Ciężko mi ogarnąć grupę 30 bijących się dzieciaków. Problem nieznajomości francuskiego daje się mocno we znaki. Kiedy zaczynam mówić one zaczynają się śmiać i tak bawimy trochę jak w ciuciubabkę;-) Oprócz tego chciałam wprowadzić zbyt dużo nowości. Po pierwsze wyjście z ławek- dotychczas w trakcie zajęć dzieci siedziały w ławkach, po drugie- radio i inna odmiana muzyki, po trzecie- nie chodzę ze wskaźnikiem budzącym respekt, po czwarte- Miki i jego styl bycia (marionetka, best friend of children) no i mnóstwo innych spraw. Największą porażką okazała się zabawa w poszukiwanie kolorów w sali, dzieci nie dość, że wyszły z ławek to jeszcze pozwoliłam im pobiegać, no i skończyło się masową bijatyką... Na szczęście w pozostałych grupach nie było najgorzej i mam wrażenie, że nawet się czegoś nauczyły. Po południu miałam zajęcia z uczniami liceum i technikum, tu już było lepiej, oprócz ich ogólnego zmęczenia i głodu, całkiem się starali, no i w końcu zaczęli mówić. Nie wiem, może już czas się przekwalifikować... A może po prostu zamiast się wpasować...albo zintegrować;-)

niedziela, 12 września 2010

Prison break in Cameroon

Już w ubiegłym tygodniu zapytano mnie czy chciałabym pójść na Mszę św. do więzienia. Oczywiście zgodziłam się. Możliwość obserwacji więziennego życia wydała mi się bardzo interesująca. Dni spokojnie mijały, a ja zapomniałam o niedzielnej wizycie w więzieniu. Trzy dni temu kiedy wieczory bez prądu zaczęły mnie nudzić zaczęłam oglądać "Prison break". Więzienna Msza stała mi się bliższa wraz z nią podglądanie przekazywania grypsów itp. Narosły jednak wątpliwości i regularnie pytałam Ewę czy aby na pewno pomysł mojej wizyty w więzieniu jest bezpieczny. Dziś rano moje wyobrażenia zderzyły się z rzeczywistością. O 7.30 stanęłam przed więzienną bramą. Wejście wydało mi się bardzo nowoczesne i schludne. Poczucie czystości i komfortu zniknęło wraz z otwarciem bram do głównego wejścia. Aby dojść do kaplicy należy minąć główny plac. Wygląda on trochę jak targ z filmu "Pachnidło", różni go jedynie brak jedzenia na prowizorycznych straganach i mega wychudzeni więźniowie cierpiący na wszelkiego rodzaju choroby skórne. Ewa witała każdego więźnia uściskiem dłoni oraz uśmiechem, następnie przedstawiała mnie i ja powtarzałam rytuał powitania. W końcu zaczęła się msza podczas której niektórzy z więźniów przekazywali sobie jakieś "podarunki"- zupełnie jak w "Prison break". Ksiądz nie pozostawił ich zachowania bez komentarza, tak jak i mojej obecności na mszy. Zostałam więc powitana brawami, ja sama zaproponowałam, że mogę poprowadzić warsztaty dla najmłodszych więźniów. Msza św. się skończyła, a moje pytania do Ewy zaczęły. Pytanie 1: Czy w więzieniu zawsze były takie złe warunki? odp. "Przez ostatnie 20 lat kiedy pomagam więźniom warunki w więzieniu bardzo się poprawiły. Kobiety zostały otrzymały swoje pomieszczenie, podobnie jak najmłodsi z więźniów." Pytanie 2:" Czy ochrona więzienia jest wystarczająca, co z ucieczkami?" Odp. "Afrykańscy więźniowie nie mają zwyczaju uciekać. Ich kultura jest inna od zachodniej, ale od czasu do czasu ucieczki się zdarzają". Pytanie 3: "Za co skazani są więźniowie?" Odp: "Najczęściej za drobne przestępstwa. Problemem jest sądzenie ich, zdarza się że kilka lat siedzą bez wyroku, ale później wyrok się odlicza. Jest tylko 2 więźniów skazanych na dożywocie". Zadałam jeszcze mnóstwo innych pytań, z informacji które uzyskałam od Ewy i nie tylko wiem, że kobiety czasami są skazane za czary. Gdyż taki zapis istnieje w Kameruńskiej konstytucji. Dzień się powoli kończy. Rozmawiałam z rodzicami (po raz pierwszy), zjadałam pyszny obiad, po raz pierwszy jestem sama w domu i po raz pierwszy chyba naprawdę coś mnie zdziwiło- to w jaki sposób żyją więźniowie i jak wiele jest sposobów pomagania. Listy z prośbą o ryż, maniok, paliwo, lekarstwa do Ewy zamiast grypsów...robią wrażenie.

czwartek, 9 września 2010

Motyle i skafandry




Dziś w ramach przygotowania do narodowego święta kreatywności zrobiliśmy motyle. Prace zaczęły się już wczoraj. Ponieważ staram się wspierać przedszkolanki jak tylko mogę, bardzo zdziwiłam się kiedy wczoraj sama siedziałam i wycinałam motyle skrzydła. Po powrocie do domu zaczęłam żalić się, że pewnie teraz to już mnie znienawidziły panie w przedszkolu, bo nie dość, że swoim przyjazdem wprowadziłam wielkie zamieszanie, to jeszcze zmuszam je do dodatkowej pracy (dodam tylko, że w przedszkolu nie ma żadnych dekoracji plastycznych oraz prac dzieci). Dzięki rozmowie oraz nocnym rozmyślaniom doszłam do wniosku, że moje postrzeganie zastanej tu rzeczywistości jest opasane europejskim skafandrem. Nie pomyślałam przecież, że przedszkolanki nie pomagają mi, ponieważ nie potrafią wycinać lub czują się niepewnie. Przecież one podobnie jak i dzieci nigdy nie robiły prac plastycznych z użyciem bibuły czy kleju. Lekka złość nie pozwoliła mi w pełni cieszyć się z warsztatów, które są do tej pory moim największym sukcesem. Podczas nich zrzuciłam na chwilę mój skafander i zgodziłam się na przyporządkowanie ziemniaka do słodkich smaków oraz dzielnie tłumaczyłam zmienność pór roku. I tak to już chyba będzie tu w tej mojej wymarzonej Afryce, każdego dnia będziemy się siebie uczyć na wzajem.

wtorek, 7 września 2010

Pierwszy raz...



Pierwszy raz Marie trzymała w ręku aparat i całkiem nieźle sobie radziła. Panie przedszkolanki pierwszy raz pomyślały o tym, że może nie warto chować aparaty w biurze i że mała Marie potrafi zrobić zdjęcie nie psując jednocześnie aparatu. Pierwszy raz przyszedł ktoś nowy kto nie znał ani jednego słowa po francusku i próbował zaburzyć codzienne przedszkolne rytuały. Pierwszy raz stanęłam w roli nauczyciela nauczycieli. Pierwszy raz nauczyciele siedzieli w kręgu i próbowali zrozumieć białą zbyt szybko mówiącą dziewczynkę. Tak to był zdecydowanie dzień pierwszych razów. Bilans dnia pierwszego przedstawia się następująco: zajęcia z nauczycielami zaczynam od początku, ponieważ ich znajomość angielskiego kończy się szybciej niż zaczyna, dzieci przestały się już ze mnie śmiać (tak właśnie wyglądała ich reakcja na moją próbę przeczytania książki po angielsku pod nieobecność pań przedszkolanek) więc możemy zacząć naukę angielskiego. Będziemy się bawić i pozwolimy dzieciom wyjść z ławek. Bo w Kamerunie przedszkole wygląda jak szkoła, a dzieci znudzone siedzeniem w ławkach po prostu zasypiają;-) To jeszcze nie koniec nowości dla mnie, przeprowadziłam się do miasta. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że przedszkole w którym pracuję znajduje się na przedmieściach i teraz do pracy będę dojeżdżać szalonym motorkiem w towarzystwie jednego lub więcej współpasażerów (czyli min 3osoby na motorku). To chyba tyle z nowości dnia dzisiejszego, no może jeszcze kilka nowych potraw i pierwsze zakupy w sklepie rybnym.

poniedziałek, 6 września 2010

Pierwsza afrykanska niedziela

Legendy o afrykańskich mszach gościły w mojej głowie od dawne. A w sumie nie tylko legendy, bo przecież filmiki i zdjęcia z mszy spotykałam na każdym kroku, kiedy przygotowywałam się do wyjazdu. Moja ukochana kameruńska opiekunka siostra Tadeusza zaplanowała przedstawienie mnie lokalnej społeczności oraz reklamę przedszkola właśnie w trakcie tego wielkiego niedzielnego wydarzenia. Rano próbowałam znaleźć coś odświętnego w mojej walizce, bezskutecznie! Postanowiłam więc, że tusz będzie zdobił moje oczy (wg poleceń Damy w podróży) i na tym zakończyła suknie bądź garsonki, prawie każda z nich miała turban, torebkę i buty idealnie do siebie pasujące. Do tego te makijaże i paznokcie wspaniale zdobione. Mężczyźni nie odstawali niczym od kobiet. Ich różnobarwne pidżamowe stroje wzbudzały we mnie zachwyt. W mszy brały udział aż 3 chóry, każdy z nich był inny. Pierwszy to starsze kobiety ubrane w zielone spódnice i białe bluzki i turbany. Ich pieśni były wykonywane profesjonalnie z należytą powagą i tonacją dla wieku wykonawczyń. Drugi to młode dziewczyny, których śpiew zdecydowanie najbardziej mi się podobał. Pomimo tego, że stała w ławce wspólnie z siostrami nie potrafiłam się oprzeć kręceniu biodrami i tykaniu do taktu. Co było zresztą wskazane, bo cały kościół się bawił śpiewając i tańcząc. Ostatni chór młodzieży mieszanej. Dyrygent tego chóru wykonywał swoje zadanie z niezwykłą precyzją i sprawiał wrażenie profesjonalisty. Ta młodzież śpiewała przy akompaniamencie elektrycznych organków, ja jednak zdecydowanie chętniej przysłuchiwałam się bambusowym cymbałkom, których nazwy nie potrafię zapamiętać. Pod koniec mszy po ogłoszeniach parafialnych wystąpiłam ja i moja Myszka Miki. Starałyśmy się zachęcić rodziców i dzieciaki aby zapisały się do naszego przedszkola. Niestety rok szkolny zaczyna się jutro, a my wciąż mamy niewiele ponad 10 dzieci. Siostra Rose (dyrektorka przedszkola) zapewniła mnie, że to się zmieni. Parafianie chyba mnie polubili, bo pod koniec mojej reklamy zaczęli bić pierwsze brawa podczas mszy;-) Najbardziej jednak podobało mi się kiedy wszyscy po kolei podchodzili do mnie z uśmiechem na ustach i gromkim Welcome to Cameroon. Dzieciaki przepychały się w kolejce, aby podać mi rękę, a ja poczułam się po raz kolejny jak w domu. Dzień zakończyłam wizytą w internet cafe i pierwszą przejażdżką na motorze pełniącym funkcję taksówki w Bertoua. Chyba komicznie wyglądałyśmy z siostrą na motorze siedząc razem za kierowcą. Na przechodniach nie zrobiliśmy większego wrażenia. Jedynie niektórzy obracali głowy wykrzykując do nas Helloprzybieranie odświętnego stroju. Czego oczywiście żałowałam tuż po przekroczeniu progu kościoła. Kameruńczycy dbają o swój wygląd. Kobiety odziane były w piękne .

Droga do Bertoua

Dziś nastąpił moment przetestowania nowej Toyoty. Po porannej wizycie w studenckim domu i wręczeniu najzdolniejszym nagród w postaci komputerów, udaliśmy się na ostatnie przedwyjazdowe zakupy. Oczywiście zrobiliśmy je w największym supermarkecie w mieście. I niestety po raz kolejny muszę potwierdzić, że Afryka sprzedaje wszystko o czym prawdziwy europejczyk marzy. Tak więc zaopatrzyłam się w kolejne opakowanie zielonej herbaty, colę, sucharki, przepyszne wypieki itp. Po zakupach ruszyliśmy w drogę. Miejski krajobraz szybko zamienił się obrazkową afrykę wraz z jej mieszkańcami. Powoli asfalt (no w sumie nie tak powoli, ale po 200km) zaczęła zastępować czerwono-barwna ziemia, a ludzi zamiast koszule D&G odziani byli w bardziej skromne i coraz brudniejsze (czyt bardziej czerwone) ubrania. Moja twarz również przybrała barwę czerwonoziemu z powodu otwartych okien i wszędobylskiego kurzu. Siostry dzielnie pełniły rolę kameruńskich przewodników. Dowiedziałam się np. Że te dziwne i nadzwyczaj bogate budowle przed chatami to groby zmarłych oraz jakie to gatunki drzew i zwierząt spotkam w Bertuoa. Po drodze zaopatrzyliśmy się w przepyszne ananasy i dzielnie odmówiliśmy kupna świeżo upolowanego żółwia oraz pancernika. Nowościom w dniu dzisiejszym nie było końca. Zobaczyłam pierwszych pigmejów oraz kilka sposobów noszenia koszy. A ponieważ podróż z misjonarzami urozmaicona jest zazwyczaj odwiedzinami, zatrzymaliśmy się na jednaj z licznych polskich misji gdzie zostałam poczęstowana uwaga... ogórkową oraz bigosem! I żeby kulinarnym szaleństwom nie było końca na kolację już w Bertua były krokiety z kapustą kiszoną. No to mam tu swoją małą Polskę. Wieczorem spotkałam się z dyrektorką przedszkola i zaplanowałyśmy niezłą kampanię reklamową przedszkola w trakcie jutrzejszej mszy. Moja Miki zadebiutuje jutro, a ja wraz z nią przed nową afrykańską publicznością. Musimy dać z siebie wszystko, bo do przedszkola na razie zapisało się jedynie 10 dzieci. Siostry tłumaczą, że tak jest zawsze, bo mniejsze dzieci zapisuje się na samym końcu, kiedy rodzice będą mieli pewność, że pieniędzy wystarczy im na całą rodzinę. Tak więc jutro wielki dzień i nie będzie on wcale powolną niedzielą.

Welcome to Cameroon

Welcome to Cameroon, a w zasadzie buien voyaje lub cos w tym stylu, gdyż od początku mojego pobytu tutaj towarzyszy mi francuski. Ale wrócę raz jeszcze do momentu lądowania i dziwnego spokoju jaki we mnie panował i wciąż panuje. Żadna z dotąd sytuacji, które mi się przydarzyły nie była dla mnie nowa i obca. Od chwili kiedy postawiłam stopę na afrykańskiej ziemi czuję się tu jak w domu. Nie wiem czy fakt ten wynika z cudownej opiekuńczości sióstr i całego towarzystwa misyjnego, ale zapewne tak, no i jeszcze dochodzą Indie i Ameryka Południowa, które są w jakimś stopniu podobne do Afryki. Podobieństwo z Indiami dopatrzyłam się już kilka: tragarze ubrani w tragarzowe mundurki, mnóstwo śmieci na ulicach (choć tu wciąż Hindusi są mistrzami świata w śmieceniu) oraz pan wymieniający pieniące pochodzący z New Delhi, jeśli chodzi o Amerykę Południową to zdecydowanie łączą ją z Afryką przeróżne gatunki bananów, smażona kukurydza oraz kobiety noszące na plecach dzieci. Skończę jednak z porównywaniem, gdyż niektórzy z moich znajomych uważają, że porównania ograniczają.
I tak mój pierwszy kameruński wieczór i popołudnie spędziłam na wizycie w sklepie ze wszystkimi rodzajami ciastek oraz wypieków, kolacji oraz winku (opijanie zakupu nowego samochodu) i nocnej wycieczce śladami siostry Tadzi, czyli odwiedziny w studenckiej dzielnicy i poznanie siostrzanych wychowanków. Zaledwie garstka młodych studentów, a taka różnorodność zainteresowań: biotechnologia, geografia, medycyna, hotelarstwo, prawo... Młodzi, ambitni, ciekawi świata, studenci planujący imprezę rozpoczynającą nowy rok. Czuję się jak w domu, a to poczucie bezpieczeństwa sprawia, że prawie zapomniałam o myciu zębów wodą z butelki. Jeszcze kilka słów o domu w stolicy Yaunde. Mam prysznic, ciepłą wodę, majonez, ser, pyszne ananasy, colę i wszystko to wskazuje na to, że tak mam prawo stwierdzić, że mam nowy dom.

niedziela, 5 września 2010

Powietrzne wspomnienia

Jeszcz kilka dni temu strasznie przejmowalam sie zagubionym szkoleniowym koralikiem, dzis siedze juz w samolocie uzbrojona w cala mase amuletow majacych uchronic mnie przed kazdym z rodzajow nieszczsc. Oprocz talizmanow otacza mnie cala grupa misjonarzy, ktorych mialam okazje byc przewodnikiem na lotnisku, teraz jednak licze na to, ze odwdziecza sie na miejscu. Kilkq ostqtnich dni minelo strqsznie szybko i bardzo spiaco. Najpierw wrocilam ze Szkocji i od razu wzielam sie do pracy. W koscierskim przedszkolu "Bluebell" przeprowadzilam zajecia nt Afryki. W koncu przedszkolaki z partnerskiego przedszkola powinny wiedziec cos o tym tajemniczym kontynencie. Maluchy dzielnie odpowiadaly na pytania. Wspolnie wybralismy sie na targ, zbudowalismy pigmejska chate oraz poznalismy przedszkolaki z Kamerunu. Zajecia sie skonczyly, a ja wrocilam do domu i zaczelo sie wielkie pakowanie. Wielkie w sensie doslownym, bo spakowac 50 kg bagazu to sztuka, tym samym zajelo mi to -h. W miedzy czasie staralam sie zostac gwiazda, a dokladniej promowac projekt, bo wspolnie z pania A. w tym roku stawiamy na PR. Udzielilam wywiadu w prawdziwym radio WOW i dla gazety oraz zadbalam o nagranie w telewizji po powrocie. To nie koniec obowiazkow przedwyjazdowych. Najtrudniejszym ze wszystkich jest zawsze dla mnie pozegnanie z rodzina i przyjaciolmi. Pozegnania maja rozne twarze: twarz placzacej matki, ktora kocha i cierpi, ale wciaz wspiera, zaklopotanej przyjaciolki pytajacej "bedziesz miala jakizs bialz dzieci w tym swoim przedszkolu?", kamiennej twarzy dziadka po ktorej ukradkiem splywa lza.n Kazda z nich zostaje na dlugo w mojej pamieci i towarzyszy mi w dobrych i zlych chwilach. Po odprawieniu wszystkich przedwyjazdowych rytualow pozostalo mi jeszcze spotkanie z koordynatorka oraz mentorami projektu. Dzieki szkoleniom moje obawy i watpliwosci zostaly rozwianz. A musze sie przyznac, ze ten wyjazd wyjatkowo mnie stresowal. Od poczatku nie traktowalam jego w kategorii kolejnej podrozy, wiaze z nim wiele nadzieji i podchodze do niego bardzo ambicjonalnie.
Wystartowalam sama, ale nie samotna, bo do samej bramki odporowadzili mnie przyjaciele, koordynatorka oraz tata. Po wyladowaniu w Brukseli cwekala juz na mnie siostra Tadeusza i jej swita. To wlasnie tu w malej wiosce pod stolica Belgii spotkalam pierwszych w zyciu misjonarzy. Fakt, ze nie rozpoznalam, ze sa duchownymi mowi sam za siebie. Misjonarze to nietuzinkowi ksieza o niesamowitych bagazach doswiadczen. chyba sie polubilismy. Tak wiec siedze sobie teraz otoczona towarzystwem misyjnym i spogladam na afrykanska ziemie. Minelam juz Alpy, Sahare, obecnie lece nad lasami rownikowymi. Chyba jestem juz w Kamerunie...

czwartek, 2 września 2010

Kilka słów o projekcie

Kilka słów o projekcie
Tytuł projektu: Metody, techniki, materiały dydaktyczne – jak uczyć przedszkolaki języka angielskiego (Kamerun)
Gdzie?
Projekt będzie realizowany w Kamerunie w miejscowości Bertoua oraz w Polsce w Kościerzynie. Stąd też wzięła się nazwa bloga. Na szkoleniu powiedziałam, że zapewne prawie nikt nie wiem gdzie leży Kościerzyna (miasto, z którego pochodzę) oraz Kameru (państwo do którego jadę). Moim zadaniem jest zbudownie mostu pomiędzy K i K . W ciągu czterech miesięcy będę uczyła kameruńskie dzieciaki angielskiego oraz pań przedszkolanek metodyki nauczania.
Co?
Jestem przekonana, że nie będę miała czasu na nudę. Oto krótka lista zadań do wykonania. Dodam, że kreatywność mojej koordynatorki oraz osób odpowiedzialnych za mój projekt systematycznie dba o dodawanie kolejnych punktów do tej listy.
Działania w Kamerunie:
1. Lekcje języka angielskiego dla nauczycieli (3 razy w tygodniu po 1,5h lekcyjnej)
Trzy razy w tygodniu popołudniami będę prowadziła 1,5 godzinne lekcje angielskiego dla nauczycieli. Dwa razy w tygodniu będą one miały charakter konwersacji na wybrane tematy, w celu poprawy praktycznej znajomości języka. Raz w tygodniu zaś będą one miały charakter warsztatu polegającego na nauce gier i zabaw dla dzieci.
2. Przygotowanie materiałów dydaktycznych (wraz z nauczycielkami)
Podczas cotygodniowych, 1,5 godzinnych warsztatów dla nauczycieli będę pokazywała im różne metody pracy z dziećmi w celu nauczenia ich języka angielskiego. Skoncentruję się na tym by pobudzić w nauczycielkach kreatywność i nakłonić je do innowacyjnego i twórczego podejścia do nauczania języka angielskiego. Podczas warsztatów nauczycielki same będą tworzyły materiały edukacyjne, z których będą później korzystać podczas lekcji – plansze, ilustracje, słowniczki, śpiewniczki, zbiory gier i zabaw itp.
3. Zajęcia z Przedszkolakami
Codziennie będę prowadziła zajęcia z dziećmi, dla różnych grup wiekowych (dzieci w wieku 3-6 lat) – 3-4 latki (20 minut) 5-6 latki (35-40 minut). Po dwóch miesiącach zostanie przeprowadzona ewaluacji cząstkowa i wprowadzone ew. zmiany w proponowanej metodologii. Od trzeciego miesiąca, w przygotowaniu i prowadzeniu zajęć będą jej asystowały nauczycielki, opiekunki poszczególnych grup. W czwartym miesiącu zajęć zaś to nauczycielki będą prowadzącymi a ja będę służyła radą i pomocą w przygotowywaniu i ewaluacji zajęć. Tematy lekcji będą zależały od inwencji prowadzących. Do każdej z nich powstanie scenariusz, które będą pomocą dla nauczycieli i dyrektora przedszkola w tworzeniu programu nauczania na kolejne lata, a także dowodem na postępy przedszkola w przeobrażeniach i zmianach wymuszonych przez zmianę języka instruktażu w edukacji na każdym poziomie w Kamerunie
4. Spotkania z rodzicami (raz w miesiącu)
Raz w miesiącu zorganizowane zostaną spotkania z rodzicami. Celem tych spotkań będzie zachęcenie do pracy z dziećmi w domu. Raz na dwa tygodnie rodzice dzieci będą otrzymywać informacje o zrealizowanych podczas zajęć tematach, przerobionym słownictwie, przećwiczonych piosenkach, grach i zabawach, które będą mogli wykorzystywać bawiąc się z dziećmi w domach. Na koniec projektu rodzice dostaną również śpiewniczki oraz zbiory gier i zabaw, co ułatwi im samym ćwiczenie i pogłębianie znajomości języka angielskiego.